Na dobry początek:

[Miś nadaje na poczcie telegram]

Kobieta na poczcie: Ro-mecz-ku! Przy-jazd nie-ak-tu-alny! Ca-łuję! Rysiek.

Miś (do Oli): Bardzo żałuję. Nie chodzi mi o mnie... Chciałem żebyś zagrała u Romka.

Ola: Misiu! Misiu, wymyśl coś! Ty jesteś taki mądry!

Kobieta na poczcie: Nie mogę wysłać tej depeszy! Nie ma takiego miasta - Londyn! Jest Lądek, Lądek Zdrój, tak...

Miś: Londyn - miasto w Anglii.

Kobieta na poczcie: To co mi pan nic nie mówi?!

Miś: No mówię pani właśnie.

Kobieta na poczcie: To przecież ja muszę pójść i poszukać, zobaczyć gdzie to jest. Cholera jasna...

***
Jaki będzie ów blog? Pojęcia większego nie mam.
Na pewno jednak znajdzie się tu co nieco o:
a/ Londynie (bo taki tytuł byłem obrałem)
b/ Polakach (bo jakoś tu, nad Tamizą, dużo nas, oj dużo)
c/ Moich z aparatem zmaganiach
d/ Oliwce (bo to moja muza, nie tylko zresztą fotograficzna)
Dziękuję za wypowiedź pierwszą. Niestety nie ostatnią.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
wegedzieciak.pl

środa, 29 października 2008

Dźwięki na dobrą noc



No to piosenka o chłopcach. W dodatku trzech (cóż, szkoda, że nie czterech). „3 Chłopców” zespołu Pogodno (z albumu „Sejtenik miuzik & romantik loff”, rok 2001)
No i jeszcze to fantastyczne wykonanie live na żywo. A pieśń, jak Państwo widzi, zapowiada 1/3 ulubionego kabaretu TatyOliwki.

Chłopaki



Jest ich czterech. Są dzielni, przystojni i w ogóle są naj. Pan Misio, Pan Szczurek, Pan Świnia i oczywiście Pan Oczko. Panowie zasadniczo mają jedno zadanie – pilnować panny Matysi.

Czterej dziarscy bodygardzi spisują się przednio. Odganiają na ten przykład natrętne ciocie i wścibskich wujów. No i jeszcze pilnują co by sny zasadniczo były przyjemne.

Lat temu ho ho albo i jeszcze dalej, TatęOliwki ochraniał Pan Miś w Niebieskich Majtkach. A czy Szanowne Państwo pamięta swoich pierwszych pluszowych druhów?

wtorek, 28 października 2008

Dźwięki na dobrą noc



Halloween za pasem, no to dzisiaj – śpiewające dynie. Znaczy się Smashing Pumpkins i kompozycja „Today” z albumu „Siamese Dream”. Rok 1993. Smacznego!

Dziewczyny



Panna O. przy śniadaniu: Tato muszę szybko jeść, bo Matysia na mnie czeka. Ona ciągle płacze jak mnie nie widzi…

Tak, Panna Oliwa przepada za Matysią. Wydaje się, że z wzajemnością.

poniedziałek, 27 października 2008

Dźwięki na dobrą noc



W naszej muzycznej kuchni pełnej niespodzianek pora na „Zespół Reprezentacyjny”. Jarosław Gugała, Filip Łobodziński i Marek Wojtczak tym razem wespół z kilkoma sympatycznymi głosami. „Król” z płyty „Pornograf”. Smacznego!

Kartka




Panna Oliwa rozpoczęła właśnie tygodniowe lenistwo. Znaczy się angielskie szkoły na cztery spusty zamknięte, bo wakacje, choć krótkie, rzecz święta.

Kilkudniowym urlopem raduje się również moja małżonka osobista. Jednak, żeby owa radość zbytnio do głowy ukochanej nie uderzyła, również TataOliwki zdecydował się na kilkudniowe kanikuły. A co! Niech cieszy się mną na okrągło, bez przerwy, nieustająco…

Leniuchujemy więc błogo trójcą całą. Wczoraj na ten przykład lenistwo połączone było z radosnym obżarstwem. Wieczór naleśnikowy zgromadził przy stole wesołą kompaniję oraz trunki zasadniczo wytworne.

Podczas wspólnego biesiadowania panna O. skreśliła swoją pierwszą kartkę pocztową. Babcia i Dziadek omdleją z pewnością z zachwytu. Dzisiaj trzeba będzie napisać coś i do drugiej babcino-dziadkowej pary, bo, sprawiedliwość, jak wiadomo, rzecz święta.

No i jeszcze popsuła się nam w domu pralka. W oczekiwaniu na nową grzałkę wybraliśmy się dzisiaj do pralni publicznej. 2 razy małe pranie (3.60 jedno), raz duże (4.80; płyn do płukania i proszek – własne), do tego suszenie (20 pensów za kilka obrotów, no może kilkanaście maszyny wielkiej; trzeba było więc karmić maszynę wytrwale co by suszyć nie przestała). Grzałko przybywaj! (Nie mylić z gorzałką. Choć dlaczego by nie?...).

piątek, 24 października 2008

Dźwięki na dobrą noc



Lat temu czternaście, Wim Wenders zrealizował „Lisbon Story” – niezwykły film, o niezwykłym mieście. No i jeszcze ta niezwykła muzyka… ech i ach. Tak, TataOliwki bardzo chciałby odwiedzić Lizbonę. Może w przyszłym roku? Póki co, muzyka. Z filmu „Lizbon Story”, rzecz jasna. Madredeus i „ Guitarra”. Smacznego!

Godność


W Warszawie odbyła się prezentacja raportu „Sytuacja emigrantów ekonomicznych z Polski i innych krajów A8 w państwach członkowskich Unii Europejskiej”. Wypada mieć nadzieję, że ten niezwykle ważny dokument otworzy oczy niektórym polskim emigrantom.

Raport powstawał przez półtora roku. Przygotował go – na zlecenie Rzecznika Praw Obywatelskich, dr Janusza Kochanowskiego – zespół kierowany przez prof. Josepha Carby-Halla, Konsula Honorowego RP w Hull oraz profesora prawa na tamtejszym Uniwersytecie.

Podczas konferencji prasowej prof. Carby-Hall zaznaczył, że choć raport skupia się przede wszystkim na wyzysku i nieuczciwych praktykach, to dotyczą one jedynie niewielkiej grupy ludzi. „Większość z imigrantów jest traktowana dobrze” – mówił w Warszawie Konsul Honorowy RP.

Celem raportu – jak zgodnie podkreślają jego zleceniodawcy i autorzy – jest to, aby każda osoba była świadoma swoich praw pracowniczych oraz miała szeroki dostęp do wszelkich informacji w miejscu zatrudnienia. A z tą świadomością nie u wszystkich jest najlepiej.

„Kazała mi myć przy niej podłogę na kolanach (mowa o szefowej). Musiałam na czworakach chodzić wokół niej jak pies. Często mówiła, że jestem śmieciem, jak inne śmieci w koszu” – cytuje jedną z emigrantek „Kurier Lubelski”. Czytam i oczom nie wierzę. Jak to możliwe, by zgodzić się na takie traktowanie? „Takie czasy” – odpowie ktoś, „praca jest najważniejsza” – doda inny. A właśnie, że nie. Najważniejszy jest przecież człowiek

Według Słownika Języka Polskiego PWN „godność” to „poczucie własnej wartości i szacunek dla samego siebie”. Jak niska musi być więc własna samoocena, by zgadzać się na takie poniżenie?

Wydrukowałem sobie właśnie ów raport (nieco ponad 400 stron, znaczy się idealna lektura na jesienne wieczory w mieście L.). Czytam z uwagą, a dla Szanownego Państwa biegnę z cytatą. I tu małe zaskoczenie: cytat nie z rzeczonego raportu, a… z encykliki Jana Pawła II. Wielu z nas, Polaków, woli stawiać kolejne pomniki. Bo przecież im większe, tym bardziej pokazują miłość, oddanie i pamięć…

W „Laborem Eexercens” (O pracy ludzkiej, wrzesień 1981) papież pisał, że praca powinna służyć samorealizacji człowieka. W tym jakże ważnym dokumencie Jan Paweł II pisał także o pracy emigrantów: „(...) Najważniejszą wydaje się to, ażeby człowiek pracujący poza swym ojczystym krajem, czy to jako stały emigrant, czy też w charakterze pracownika sezonowego, nie był w zakresie uprawnień związanych z pracą upośledzany w stosunku do innych ludzi pracy w danym społeczeństwie. Emigracja za pracą nie może w żaden sposób stawać się okazją do wyzysku finansowego lub społecznego. O stosunku do pracownika – imigranta muszą decydować te same kryteria, co w stosunku do każdego innego pracownika w tym społeczeństwie. Wartość pracy musi być mierzona tą samą miarą, a nie względem na odmienną narodowość, religię czy rasę. Tym bardziej nie może być wyzyskiwana sytuacja przymusowa, w której znajduje się emigrant. Wszystkie te okoliczności muszą stanowczo ustąpić – oczywiście przy uwzględnieniu szczegółowych kwalifikacji – wobec podstawowej wartości pracy, która związana jest z godnością ludzkiej osoby. Trzeba przypomnieć tu raz jeszcze podstawową zasadę: hierarchia wartości, głęboki sens samej pracy domaga się, by kapitał służył pracy, a nie praca kapitałowi (...)”.

Przywołuję ten fragment papieskiej encykliki, by raz jeszcze podkreślić: człowiek jest podmiotem, nie przedmiotem. Niestety niektórzy emigranci godząc się takie, a nie inne traktowanie zdają się o tym zapominać.

„Migranci ekonomiczni z Polski i innych krajów A8 pracujący w państwach członkowskich Unii Europejskiej mają zapewnione pewne prawa. Są one takie same, jak prawa pracowników miejscowych” – pisze na wstępie swojego raportu prof. Joseph Carby-Hall. Nieznajomość języka angielskiego nie jest tu żadną wymówką, tym bardziej, że w wielu przypadkach brytyjskie urzędy oferują bezpłatną pomoc tłumacza (np. polskojęzyczny informator o krajowej płacy minimalnej w Wielkiej Brytanii wyraźnie mówi co należy zrobić, kiedy pracodawca nie płaci nam ustalonej przez prawo stawki minimalnej).

Niestety w każdym kraju znajdziemy ludzi, którzy wykorzystują i poniżają innych. Ich siła i bezkarność bierze się wyłącznie z naszego przyzwolenia. Nie zapominajmy więc o własnej godności. Bez niej możemy być co najwyżej bohaterami kolejnych raportów o wyzyskiwanych pracownikach.

***
Na obrazku: Raport w całej swej okazałości. Wydrukowany i sklejony w introligatorni kolegi Wacka. Zuch chłopak!

środa, 22 października 2008

Dźwięki na dobrą noc



Muzycznie, zgodnie z radosną sugestią Zosi na wyganiu, „Na zakręcie”. Piękny koncert, („Zielono mi” – Opole 1997), piękna pieśń, piękne wykonanie.

A tak zwana aktorska maniera Krystyny J. nie przeszkadza mi nic a nic :)

Okaleczone



Nigdy dotąd nie widziałem na scenie Krystyny Jandy. W minioną sobotę zobaczyłem i oniemiałem. Z zachwytu.

„Nazywam się Tonka, z domu Babić. Nie mogę spać” – tymi słowami rozpoczął się pełen wulgaryzmów, przeszywającego bólu i bezradności monodram „Ucho, gardło, nóż”. I nie mogę nawet napisać, że Krystyna Janda wbiła mnie w fotel. Nie mogę, bo dwugodzinny spektakl oglądałem na stojąco. Wbiła mnie zatem w podłogę.

Janda przyjechała do Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego z adaptacją kontrowersyjnej książki Verdany Rudan, chorwackiej pisarki i dziennikarki, która w mocny, bezkompromisowy sposób pisze o wojennej traumie. „Napisałam tę książkę, kiedy na Bałkanach wybuchła wojna. Żeby nie oszaleć i nie strzelić sobie w łeb” – przyznała w jednym z wywiadów Rudan.

Tonka Babic, pięćdziesięcioletnia kobieta, spędza kolejną bezsenną noc. Środki uspokajające zagryza kolejnymi tabliczkami czekolady. Mówi dużo, chaotycznie, nerwowo. Jej język jest pełen wulgaryzmów („Wulgarnym językiem posługują się ci którzy są gnębieni. To jest naturalny odruch obronny” – mówi autorka książki „Ucho, gardło, nóż”). Zresztą, według mnie, wyrazy na literę „k”, które występują w tej sztuce zamiast przecinków, są tu jak najbardziej usprawiedliwione. Brutalność tego języka, wulgarny żart w jakiś sposób uwiarygodniają tragiczną postać Tonki. Psychicznie okaleczona kobieta nie potrafi mówić inaczej. Tego co przeżyła, tego co zobaczyła, ładnymi zdaniami opisać się nie da.

A zobaczyła wiele, zbyt wiele. Tonka Babic mieszka w Chorwacji, ale po ojcu nosi serbskie nazwisko. W czasie wojennego piekła w byłej Jugosławii to wystarczający powód, by dawni znajomi z sąsiedztwa zmienili się w oprawców i sadystów. Tonka w obawie o własne życie nie wychodzi więc z domu. Towarzyszem jej bezsennych nocy jest włączony telewizor. Ogląda jednak jedynie obraz, bo z lęku wyłączyła fonię. Z lęku przed powtarzanymi kłamstwami polityków, idiotycznymi komentarzami młodych dziennikarek, gotowymi receptami na życie.

Tonka rozmawia także z publicznością – „gdybyście byli normalną publicznością, to już byście wyszli, ale przecież nie jesteście normalni” – mówi. Opowiada nam o swojej przeszłości. Tragiczne, pełne cierpienia wydarzenia przeplata opowieściami wręcz komicznymi. Śmiejemy się, ale w głębi czujemy, że ten śmiech jest tylko parawanem, że jest tylko na chwilę, że zręcznie odwraca naszą uwagę od prawdziwego dramatu

Oglądając „Ucho, gardło, nóż” co rusz przypominałem sobie film „Grbavica” (reż.: Jasmila Žbanić, 2006). I tam, i tu nie padały strzały, nie wybuchały bomby, nie lała się krew. Dramat kobiet, które w szaleństwie bałkańskiej wojny straciły swoich mężów trwa także po wystrzeleniu ostatnich kul. Okaleczone i poniżone muszą radzić sobie same z własnym bólem i cierpieniem. Każdego dnia i każdej bezsennej nocy.

***
No to jeszcze krótki wywiad z panią Krystyną Jandą (opublikowany tuż przed jej przyjazdem do Londynu).

Po niespełna dwóch latach działalności, prowadzony przez Panią Teatr „Polonia” wygrał w rankingu na najlepszą scenę Warszawy. Czołówka polskich krytyków mówi krótko: Krystyna Janda jest bezkonkurencyjna. Jakie to uczcie wyprzedzić tak renomowane stołeczne teatry jak „Narodowy”, „Współczesny” czy „Powszechny”?
Uczucie dziwne. Chociaż nawet nie mam czasu specjalnie się nad tym zastanawiać, ponieważ pracujemy nieustannie, wybiegamy myślą na dwa sezony do przodu, otwieramy kolejne produkcje, pozyskujemy aktorów, reżyserów, zostają oni potem przyjaciółmi naszego teatru – a z tym wszystkim jest potem sporo pracy, nawet z przyjaźniami (śmiech).

Wydaje się, że życiu zawodowym osiągnęła Pani wszystko, co było do osiągnięcia. Niemal każda scena i reżyser w Polsce chciałby mieć Krystynę Jandę w swoim repertuarze, a tu postanawia Pani stworzyć własny Teatr. Dlaczego?
Po odejściu z Teatru Powszechnego przez rok nie dostałam żadnej propozycji, nie mówiąc już o propozycji angażu do innego teatru. A zaprzyjaźnieni dyrektorzy mówili, że wszyscy traktują mnie jak odbezpieczoną bombę zegarową, która musi wybuchnąć w pewnym momencie – a tego bali się i dyrektorzy, i aktorzy. Do dzisiaj nie rozumiem tego i było to jakieś przesadzone.

Warszawiacy pokochali „Polonię” zanim jeszcze był gotowy. W Pani Teatrze podobno nigdy nie ma pustych krzeseł na widowni. Co, według Pani, wpływa na ten niebywały sukces?
Rzeczywiście nie mamy problemów z frekwencją. Ale ja nie miewałam jej i wcześniej. Myślę, ze wszystko polega na tym, żeby nie pozwolić widzowi wyjść z teatru „bez niczego”. Trzeba mu coś ofiarować, i musi mieć absolutną pewność, że ten wieczór był wyjątkowy, bo on tam był. Nie ma szarych dni w teatrze, ani szarych wieczorów. Co wieczór musi „zdarzać się cud”. A przede wszystkim trzeba lubić publiczność i ją szanować.

Złożenie i prowadzenie Teatru „Polonia” jest głównym celem „Fundacji Krystyny Jandy Na Rzecz Kultury”. Proszę powiedzieć, czym poza tym zajmuje się Pani fundacja?
To nie jest prywatny teatr, to jest fundacja. To fundacja prowadzi teatr. Głównym celem statutowym fundacji jest upowszechnianie kultury i prowadzenie teatru, ale także pomaganie młodzieży aktorskiej w debiutach, udostępnianie naszych przedstawień tym, którzy nie mają na to pieniędzy lub możliwości przyjścia do nas (od wielu lat współpracujemy z dziecięcym szpitalem na Niekłańskiej, ze szpitalami leczącymi nerwicę, uzależnienia i choroby psychiczne, z domami dziecka i domami starców). Ja jestem tylko prezesem fundacji i właścicielką Sali, którą przeznaczyłam na działalność teatru. To nie jest mój prywatny interes, jak myśli wielu.

Jest Pani mistrzynią monodramów. „Shirley Valentine”, „Marię Callas”, „Małą Steinberg, „Kobietę zawiedzioną” zna chyba każdy wielbiciel Pani talentu. Skąd to zamiłowanie do tego jakże przecież trudnego i wymagającego gatunku?
Mój pierwszy monodram zrobiłam 20 lat temu. Od tamtej pory zawsze w repertuarze mam jeden lub dwa spektakle, w których jestem sama na scenie. Zawsze traktowałam to, jak swoistego rodzaju salę treningową i sprawdzian moich możliwości i tego, czy moje środki wyrazu są wciąż aktualne, czy mam porozumienie z publicznością i czy potrafię przekazać to, co chcę. Poza tym to najprostsza i najpiękniejsza forma teatru. Aktor, słowo, widz. No i nie ukrywam, że zawsze wszystkim dyrektorom teatrów, w których grałam, wygodnie było, dzięki moim monodramom, układać repertuar. Jak nikt nie mógł – to ja mogłam. I zapełniałam sale. Tak jest i w teatrze Polonia. Uwielbiam grać monodramy. Być sam na sam z publicznością. To moje godziny.

Niebawem przyjedzie Pani do Londynu ze spektaklem „Ucho, gardło, nóż”. Dlaczego zdecydowała się Pani na zaadaptowanie książki Verdany Rudan?
Po pierwsze dlatego, ze temat jest niezwykle ważny, wciąż aktualny, zapisany w niebanalny sposób, nowocześnie i bezpruderyjnie. Poza tym jest to wspaniały materiał na rolę, na bolesny portret współczesnej kobiety. I jeszcze jedno – tak rzadko się zdarza, że bohaterka którą gram, nie jest głupsza, czy bardziej naiwna ode mnie. Tonka nie jest ani głupsza, ani bardziej naiwna. Imponuje mi za każdym razem, kiedy mówię ten tekst.

Czytając recenzje tej sztuki zauważyłem, że niemal w każdej występuje to samo słowo: „porażająca”. Krytycy podkreślają, że to przedstawienie nie dla każdego, że wielu widzów będzie zbulwersowanych mocnym słownictwem, że wielu opuści wręcz widownię. Czy tak jest faktycznie?
Czasem zdarza się, że ktoś wychodzi, ale w pierwszych 15 minutach – kiedy puszczają nerwy. Ci którzy przetrzymają początek – zostają do końca. Poza tym widzowie wybaczają mi wszystko, bo od początku czują, że opowiadam historię, która opowiedziana inaczej, byłaby trudna do wysłuchania. Rozumieją, że i brutalności i wulgarny żart służą innej sprawie.

Często ze swoimi przedstawieniem występuje Pani także w innych miastach, nierzadko i poza granicami Polski. Widz w Warszawie ma ogromny wybór; w mniejszych miastach sytuacja jest zgoła odmienna. Złośliwi twierdzą, że na wyjazdach niektórzy aktorzy grają „na pół gwizdka”, bo publiczność jest mniej wyrobiona, mniej wymagająca. Jak Pani reaguje na takie stwierdzenia?
Przekonałam się wielokrotnie, że prawdziwą elitę często spotyka się na tzw. prowincji. Nigdy nie zapomnę np. spotkania z publicznością w Cieszynie, gdzie okazało się, że oglądała mnie podczas spektaklu elita intelektualna kraju, ludzie o niezwykle wyrafinowanym guście, szerokiej wiedzy, absolwenci światowych uczelni. I tak jest wszędzie. Do teatru naprawdę przychodzi elita, a ludzi wspaniałych jest w Polsce bardzo wielu i są oni rozproszeni.

Choć sformułowanie „Janda bez sceny” brzmi niemalże jak oksymoron, to czy jednak zastanawia się Pani czasem jak wyglądałoby Pani życie bez teatru, bez kina?

Nie mam szans (śmiech). Ale myślałam o tym, żeby kupić dom we Włoszech i tam spędzać większą część roku – te przykre miesiące jesienne i zimowe. Szczególnie, że dość dużo piszę. Ale nie udało mi się. A teraz – odkąd jest teatr – jest to absolutnie niemożliwe. Co więcej – przydałyby nam się jeszcze ze dwie sceny. Mamy tak bogaty repertuar, a na dwóch małych w rezultacie scenach brakuje i godzin i dni, żeby go grać.

wtorek, 21 października 2008

Dźwięki na dobrą noc



Po niedzielnym biesiadowaniu u wuja Tygrysa, przyszła pora na ucztę innego rodzaju. Wesoła kompanija zaczęła się bowiem raczyć smakowitymi nagraniami z krajów zasadniczo dalekich. Ot choćby kąskiem takim jak ten… Smacznego!

Matysia w podróży



W niedzielę wybraliśmy się na proszony obiad do wuja Tygrysa. Menu, jakieś takie skromniutkie: leczo, pieczone ziemniaki z koperkiem, pieczarki w śmietankowym sosie, zapiekanka ziemniaczana, biały sos z rodzynkami, mizeria. Ach, i jeszcze wina zasadniczo czerwone. Jednym słowem: rozpusta.

Na proszony obiad popędziliśmy koleją, bo: a/ najszybciej, b/ najwygodniej, c/ podróż koleją skraca czas (zagadka: z jakiego to filmu?). Dla Matysi była to pierwsza przygoda z koleją Jej Królewskiej Mości. Spała, więc chyba zadowolona.

A potem, niestety już bez nas, towarzystwo upiekło chleb i delektowało się grzanym winem. Chamstwo i drobnomieszczaństwo!

Wiadomość z ostatniej chwili: panna Maytysia świętowała swój pierwszy miesiąc. Wczoraj. Wuj TataOliwki zasyła więc także tą drogą ukłony najserdeczniejsze.

poniedziałek, 20 października 2008

Dźwięki na dobrą noc



Dzisiaj w naszej kuchni pełnej niespodzianek podróż do kraju klonowego liścia. Zespół nazywa się Islands i w maju tego roku wydał swój drugi album zatytułowany „Arm's Way”. No i z tego właśnie krążka serwujemy dzisiaj utwór „Creeper”. Smacznego!

Kącik prof. Dżona Mniodka.Spotkanie IV



Nasz niestrudzony profesor Dżony M. wypatrzył był nowy językowy smakołyk...

środa, 15 października 2008

Dźwięki na dobrą noc



Skoro Robert M. to Kraków. Skoro zaś Kraków to Marek Grechuta. Proszę usiąść wygodnie i zapiąć pasy. Blisko dziesięciominutowy „Korowód” z płyty pod tym samym tytułem. Rok 1971. Smacznego!

Robert M.


Coś ostatnimi czasy zaniedbuję swój pamiętniczek. O wybaczenie zatem upraszam Panią i Pana również

Miniony weekend intensywny był, że ho ho. Z jednej strony urodziny małżonki osobistej (18, rzecz jasna), z drugiej zaś spotkanie z Robertem M. z miasta Kraków.

No to dzisiaj może przesympatyczny Robert M. nie przy garnkach, a w parku z ulubionym dymkiem.
A fuj!...

środa, 8 października 2008

Dźwięki na dobrą noc




Moje wielkie muzyczne marzenie – zobaczyć ich na żywo. Póki co, „My Lady Story” z ich drugiego krążka – „I Am a Bird Now”. Panie i Panowie: Antony and the Johnsons. Rok 2005. Smacznego!

Obrażony brukowiec


„Fakt” przekonuje, że angielski sędzia obraził wszystkich Polaków. Tabloid kipi ze złości i domaga się publicznych przeprosin. Jakby co, mnie przepraszać nie trzeba.

Ogromny tytuł na pierwszej stronie: „Skandal w sądzie! Angielski sędzia obraża
Polaków!”. „Jak on tak mógł!” – zaczyna swój wielce dowcipny tekst sztandarowy polski brukowiec. Dalej jest jeszcze lepiej: „Karygodny atak angielskiego sędziego na Polaków z Wysp Brytyjskich i na cały naród polski. Przedstawiciel brytyjskiego wymiaru sprawiedliwości miał śmiałość nazwać wszystkich nas pijakami. To krzywdzące uogólnienie, za które sędzia Peter Hoffman powinien przeprosić. Żądamy tego z całą mocą!”. Niech moc będzie z wami! – chciałoby się odpowiedzieć dziennikarskiej braci i puknąć się znacząco w głowę.

„Skandal w sądzie!” rychło zamieściły także największe portale internetowe w Polsce. Tu i ówdzie słychać już brzęk dobywanych szabelek...

O co to tabloidowe poruszenie? Otóż w angielskim Leeds sędzia skazał 32-letniego Rafała Ch. na 7,5 roku pozbawienia wolności, za ugodzenie nożem rodaka. Jak do tego doszło? Umówmy się szczerze: dość nietypowo. A było to tak. Daniel F. razem z bratem wdrapał się po rynnie do mieszkania wynajmowanego przez Rafała Ch. Wygimnastykowani bracia po rzeczonym wdrapaniu rychło przystąpili do… wyjadania jedzenia z lodówki. Niestety głodnych akrobatów przyłapał obywatel Rafał Ch. Właściciela lodówki na ów niecodzienny widok gwałtownie „zalała krew” (tak zeznał przed sądem). Pech chciał, że owego feralnego dnia, krew obywatela Ch. zawierała spore ilości alkoholu. Pijany rodak chwycił więc nóż i wbił go w plecy obywatela F. (poszkodowany na szczęście przeżył).

Sędzia Peter Hoffman uznał, że Rafał Ch. działał z rozmysłem, a jego stan upojenia miał istotny wpływ na przebieg incydentu. Przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości był łaskaw jeszcze dodać, że „pijaństwo jest częścią kultury przynajmniej niektórych członków polskiej społeczności”. I oto właśnie cały raban.

„To niewyobrażalne, że człowiek, który ma reprezentować majestat prawa, śmiał wystawić tak niegodziwą ocenę naszemu narodowi przy okazji wydawania wyroku na jednego polskiego bandziora” – ekscytuje się polski brukowiec.

W swojej zapalczywości dziennikarze tabloidu nie zauważyli jednak, że sędzia użył zgrabnego i jakże przecież prawdziwego sformułowania „przynajmniej niektórych”. Brukowiec widzi to jednak inaczej i pisze, że „wśród Polonusów aż wrze z oburzenia”. I znowu nieporozumienie. Wrze nie z oburzenia, a z rozbawienia. Śmiejemy się (niżej podpisany wraz z grupą przyjaciół) nie ze słów sędziego, ale z idiotycznej akcji pt. „Żądamy przeprosin narodu polskiego za szkalującą wypowiedź!”.

Niestety idiotyczny apel brukowca znalazł już poparcie szacownego Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii. „Sędzia wygłosił niedopuszczalny komentarz. Musi wycofać krzywdzące nas uwagi. Powinien też być skarcony przez brytyjskie ministerstwo sprawiedliwości” – żąda Wiktor Moszczyński ze Zjednoczenia Polskiego. Tylko skarcony? Panie Wiktorze, co tak łagodnie?! Wybatożyć, worek pokutny założyć i do Lichenia na kolanach dziada wysłać! Jak karać, to karać!

***
Czy się to komuś podoba czy nie prawdą, niestety, jest, że „pijaństwo jest częścią kultury przynajmniej niektórych członków polskiej społeczności”. Niemal każdego dnia mijam w Ravenscourt Park owych „niektórych członków”. Innych „niektórych członków” widzę czasem w okolicach Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego, z „niektórymi członkami” mam także nieprzyjemność podróżowania autobusem linii 207.

Wypowiedzią angielskiego sędziego nie czuję się urażony, bo jego słowa nie były skierowane do mnie. Nie były również skierowane do tysięcy innych Polaków w Wielkiej Brytanii. „Fakt” wie jednak lepiej. Nie pierwszy zresztą raz.

***
A na zdjęciu: panna pogodynka w plenerze. Znaczy się aż trudno w to uwierzyć, ale w Londynie pada deszcz… Oliwa zasadniczo zaskoczona.

poniedziałek, 6 października 2008

Dźwięki na dobrą noc



Pani cytrynka w całej okazałości, czyli ulubiona w ostatnich dniach pieśń panny Oliwy. Kompozycja „Music Takes Me Up” z najnowszej płyty zatytułowanej „Ninja Tuna” (dzisiaj oficjalna premiera) autorstwa pana Scruffa. A cytrynce głosu użyczyła pani Alice Russell. Smacznego!

Rodzina




Jak Szanowne Państwo z pewnością wie, rodzina jest podstawową komórką społeczną. Jedna z owych komórek była właśnie uśmiechała się w sobotę do mego obiektywu. A uśmiechała się, bo – jak widać na załączonych obrazkach miała ku te mu znaczące powody.

Panna Matylda śpi coraz więcej, płacze zaś jakby nieco mniej. Zuch dziewczyna! A teraz coś z zupełnie innej beczki. Kasia, co to chwilowo u nas pomieszkuje (zdjęcie niebawem), podzieliła się przygodą swojego bratanka. Otóż ów pierwszoklasista, lat 7, wyznał cioci, że miał w szkole, tu cytat: „pierwszą skuchę”. A co się stało? – W czasie lekcji kolega mnie denerwował i powiedziałem mu: spierdalaj Zbyszek...

Rodzina. No to może jeszcze utwór słowno-muzyczny z repertuaru Kabaretu Starszych Panów.

Rodzina, rodzina, rodzina, ach rodzina.
Rodzina nie cieszy, nie cieszy, gdy jest,
Lecz kiedy jej nima
Samotnyś jak pies.

Miał willę z ogródkiem
l garaż, i auto,
Że każdy, co nie ma,
Zaraz by mieć chciał to.
l wizję, i fonię, i pralkę, i frak ...
Więc czego, ach czego, ach czego mu brak?

Rodziny, rodziny...

Pięć lat dostał skutkiem
Tej willi z ogródkiem.
Spokojnie mijają
Mu w celi czyściutkiej.
Lektura, spacery, wikt niezły ma smak.
Więc czego, ach czego, ach czego mu brak?

Rodziny, rodziny...

piątek, 3 października 2008

Dźwięki na dobrą noc



„Czarne słońca”. Rok 1992. Smacznego!

Pan Kazimierz


Jesień, Jesień, Jesień
złote liście spadają z drzew
Jesień, Jesień, Jesień
dzieci liście zbierają na w-f

Jesień, Jesień, Jesień
złote liście spadają w dół
Jesień, Jesień, Jesień
Marcin znalazł tylko liścia pół

Jesień, Jesień, Jesień
za to Zosia aż cztery w całości
Jesień, Jesień, Jesień
Znowu piątka w dzienniczku zagości


Dzisiejsze spotkanie, Drogie Dzieci, zacząłem utworem słowno-muzycznym z repertuaru kabaretu Mumio. Jesień dotarła i do Londynu. A jak jesień to i tradycyjny już wysyp na Wyspach polskich koncertów. W sobotę i niedzielę wystąpi na ten przykład Kult. Niestety, TataOliwki w tym roku rady nie da. Szkoda. Na otarcie łez fotka pana Kazimierza z londyńskiego koncertu w roku 2006 oraz… wywiad z rzeczonym piosenkarzem.

Rozmowa odbyła się w październiku roku 2005 (ach jak ten czas nad Tamizą pędzi). Wywiad ukazał się drukiem w jednej z londyńskich gazetek, ale i tak pewnie mało kto go przeczytał. No to powtórka z rozrywki.

Kilkanaście dni temu zakończył się XXX Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Jesteś autorem muzyki do obrazu Leszka Wosiewicza pt. „Rozdroże Cafe”, który otrzymał tam nagrody za reżyserię i montaż. Jak oceniasz ten film?
W takiej formie, w jakiej będzie on pokazywany w kinach, widziałem go dopiero raz. Podczas projekcji bardziej koncertowałem się na tym, jak została podłożona muzyka, ponieważ cały montaż dźwiękowy był robiony w Czechach, beze mnie. W różnych sekwencjach montażowych widziałem ten film wielokrotnie. Czasami wydawało mi się, że Leszek działa trochę po omacku i częstokroć jego różnymi wersjami byłem mocno przerażony. Okazuje się jednak, jak na to wskazują nagrody, że taki miał styl pracy. Opinie, które słyszę o „Rozdroże Cafe”, są dosyć pochlebne, więc teraz muszę iść do kina i na spokojnie go zobaczyć. Dlatego od takiej końcowej opinii chciałbym się jeszcze powstrzymać. Jestem z tym filmem uczuciowo związany, więc jak na razie, złego słowa o nim powiedzieć nie dam.

Pozostańmy jeszcze przez chwilę przy tematyce filmowej. Otóż kilka lat temu byłem na wyjątkowym koncercie Kultu w Krakowie. Wyjątkowym, bo zagraliście wówczas razem z „Non-smoking band” – kapelą, w której na gitarze gra Emir Kusturica, jeden z Twoich ulubionych reżyserów...
To prawda. Dla mnie, jest on jednym z największych żyjących obecnie reżyserów, a występ z jego grupą był prawdziwą przyjemnością. Tak naprawdę występowaliśmy razem, żeby „zrobić” im publiczność. Nie ma co ukrywać, że na sam koncert „Non-smoking” pewnie przyszłoby niewiele osób. W sumie zagraliśmy 3 koncerty. Kapela, jak kapela – dość przyjemną muzyczkę grali. Emir Kusturica generalnie lata po scenie z gitarą i gra niewiele. Ale właśnie dzięki niemu zespół zapraszany jest do różnych państw Europy. Nie jest przecież słynny z tego, że gra taką a nie inną muzykę. Kusturica bardzo chce być członkiem zespołu folkowo-rockowego no i wszystkie strony są zadowolone.

Dla mnie największym zarobkiem z tej krótkiej trasy było osobiste poznanie Kusturicy. Obok Martina Scorsese i Quentina Tarantino, Kusturica jest dla mnie najważniejszym współczesnym reżyserem. Wielka Trójca.

Okazał się być bardzo dobrym kompanem, miłym kolegą. Trochę przyzwyczajonym do tego, że wszyscy słuchają, co mówi i nie lubiącym sprzeciwu. Ale to taka jego geniuszowska, leciutka wada. Do tego obaj się bardzo spiknęliśmy i urośliśmy sobie w oczach, ponieważ, jak się okazało, naszą głęboką pasją, o której mało kto wie, jest piłka nożna. Zresztą tak samo, jak i lider „Non-smoking” Nele Karajilic. Jestem, zwłaszcza jeśli chodzi o lata 70, i 80., – nie chwaląc się – chodzącą encyklopedią w tym temacie. Ogromnie zyskałem w oczach Kusturicy, kiedy wyrecytowałem z pamięci skład Jugosławii w meczu z Polską w 1974 roku. Co prawda pamiętałem 10, a 11 zmyśliłem, ale się nie kapnął.

Raz też w restauracji w Warszawie miał zamiar opowiedzieć mi o meczu, po którym Sarajewo już nigdy nie było takie samo. Powiedział: „Zresztą skąd ty możesz wiedzieć o tym meczu?”. A ja na to: chwileczkę, chodzi o spotkanie Zeljeznicar Sarejewo i Videoton Szekesfehervar, 2:1 w półfinale pucharu UEFA 1984/85. No i wtedy z Karajilicem obaj padli na kolana.


Skoro przywołałeś już tak ochoczo piłkę nożną... Czy nadal kibicujesz naszej reprezentacji?
No, a jakiej reprezentacji mam kibicować? Oczywiście, że tak!

Wybierasz się do Manchesteru na najbliższy mecz?
Niestety, nie. Nasz nierozważny menedżer zorganizował nam tego dnia koncert w Toruniu, co jest w ogóle jego fatalną wpadką. Rad byłbym się wybrać, ale obowiązki wzywają.

Jaki wynik typujesz?
Bronię się przed typowaniem, bo nigdy nie trafiam. Cokolwiek by się działo, to chciałbym żebyśmy weszli do finałów mistrzostw świata bez baraży. Jak do tego dojdzie, to już mi wszystko jedno. Może Anglicy, ponieważ ich forma nie jest za wysoka, nie uporają się z Austriakami? Wtedy będzie to już mecz towarzyski. Grając już na luzie, możemy nawet pokusić się o zwycięstwo. Natomiast jeśli będzie to mecz o 1. miejsce, może być dużo trudniej. Trudno nam się zmobilizować w takich ostrych i podbramkowych sytuacjach. Ostatni raz w roku 1973, czyli kawał czasu temu. Wolałbym więc, żeby to był już mecz towarzyski. Jest tyle możliwości, zarówno w naszej grupie, jak i w pozostałych. Mam nadzieję. że to spotkanie będzie się już oglądało bez nerwacji.

Zostawmy już piłkę nożną, a powróćmy do tego, czym parasz się na co dzień czyli do muzyki. „Los się musi odmienić”, niewiele wcześniej podwójny album „Czterdziesty pierwszy”, a teraz praca nad najnowszą płytą Kultu. Na nudę chyba nie narzekasz?
No nie nie narzekam. Nie tyle lubię pracować i mieć dużo pracy, co generalnie bezczynność dość szybko mnie irytuje i nudzi. Chętnie wyjeżdżam, ale kiedy jadę do domku na działkę i po pewnym czasie mało jest do roboty, już mnie nosi. Do tego w sierpniu sprawiłem sobie dość długie wakacje, z których wróciłem pełen energii.

Należałoby jeszcze dodać, że moja praca nad nową płytą Kultu nie jest taka, jak w wypadku „Czterdziestego pierwszego” czy „Los się musi odmienić”. Tam byłem producentem muzycznym, realizatorem i właściwie pełniłem wszystkie ważniejsze funkcje, łącznie oczywiście ze śpiewaniem i pisaniem tekstów. Płytę Kultu robi nasz waltornista i gitarzysta, Banan. A ja podłożyłem swój głos, zaśpiewałem i tak jakby z pewnego dystansu obserwuję, jak to się dzieje. Trochę się obawiałem, ale zanosi się, że będzie ciekawa płyta. Jednak nie tak prędko.


Kiedy premiera?
Myślę, że na gwiazdkę będzie prezent do kupienia.

Jutro zagracie kolejny koncert w Londynie. Śmiem twierdzić, że wśród rodzimych zespołów nie ma takiego, który mógłby dorównać Wam w występach na żywo. Prawdziwy żywioł, profesjonalizm, zabawa trwająca dwie-trzy godziny. Jak to robicie?
Jak widać na załączonym obrazku. Przyzwyczaiłem się do takiej formuły koncertów, że są długie i urozmaicone. Mamy w repertuarze tak dużo piosenek, że jest z czego wybierać. Wynika to i po trochu z mojego – za każdym razem przypominanego i powtarzanego – szacunku dla słuchacza i szeroko pojętego audytorium. To jest mój chlebodawca, a chlebodawcę należy szanować. Nie można wychodzić na scenę i w godzinę odpierdalać jakieś fuszerki, potem jechać dalej i robić to samo, bo na tym można się szybko przejechać. Było w Polsce trochę zespołów, które w ten sposób szybko straciły szacunek publiczności.

Kiedyś byłem wielkim fanem angielskiej grupy Siouxsie And The Banshees. Po koncercie w Warszawie, na który nie raczyli nawet przywieźć własnych instrumentów i zagrali około godziny, łącznie z bisami, straciłem dla nich cały szacunek i przestałem kupować i słuchać ich muzyki.

Koncerty nie są przecież obowiązkiem i przymusem. Dla mnie, na szczęście – i Bogu dzięki – to ogromna przyjemność i fun, jak to się z angielska mówi. Mniej przyjemna jest sprawa z dojeżdżaniem, zwłaszcza tłuczenia się po polskich drogach, gdzie każde wymijanie samochodu grozi śmiercią lub kalectwem. To cud, że jeszcze nie braliśmy udziału w żadnym karambolu.

Koncerty, to jest sama esencja. Nie jest nią nagrywanie płyt, ale właśnie kontakt z żywym słuchaczem. To jest rajcunek.


Lubisz Londyn?
Jak byliśmy tu na pierwszym koncercie, to miałem ambiwalentne odczucia. Londyn znam bardzo dobrze. Mieszkała tu siostra mojej mamy, więc jako dziecko, w latach 70. spędzałem w tym mieście właściwie całe wakacje. Spokojnie mogę powiedzieć, że wtedy Londyn znałem lepiej niż Warszawę. No bo żeby jeszcze zaoszczędzić, to wszędzie chodziło się z buta.

Natomiast, kiedy byłem tu ostatnio, na przełomie lipca i sierpnia, znowu pokochałem to miasto. Zwłaszcza, że zrobiło się takie swojskie, na ulicach ciągle się słyszy polską mowę. Jak ktoś to określił, do tego naszego 17 województwa jadę teraz z ogromną przyjemnością. I to nie jest jakaś kurtuazja, czy przymilanie się.


Kilkanaście lat temu na płycie „Kaseta” nagrałeś piosenkę zatytułowaną „Londyn”. Czy teraz, po tych wszystkich zmianach, kiedy jest w tym mieście tak wielu Polaków, myślałeś o tym, aby znowu nagrać utwór związany ze stolicą Wielkiej Brytanii?
Nie. Natomiast płyty zarówno„Kaseta”, jak i „45-89” zawierają dużo tekstów z czasów, kiedy pracowałem właśnie w Londynie. Miałem taki epizod w życiu, że przyjeżdżałem tu i pomagałem to miasto przynajmniej odnawiać, bo pracowałem wówczas w kilku firmach bardziej remontowych niż budowlanych.

Coraz więcej młodych, wykształconych osób wyjeżdża z Polski w poszukiwaniu nie tylko pracy. Nie martwi Cię ta współczesna, masowa emigracja?
Myślę, że nie jest tak źle, nie dramatyzowałbym. W ogóle jest to nawet pozytywna historia zwłaszcza, że teraz emigracja jest zupełnie czymś innym niż miało to miejsce w latach mojej młodości. Kiedy mój kolega wyjeżdżał w 1986 roku do Niemiec, był przekonany, że wyjeżdża tam na całe życie. Teraz granice są już otwarte.

Bardzo dobrze, w dzisiejszym świecie, być takim kosmopolitycznym człowiekiem. Nie znaczy to, by wyrzec się swoich korzeni, ale mieć możność znalezienia się w każdej sytuacji. Ludzie, którzy teraz wyjeżdżają, nie tracą związku z krajem i uważam, że to będzie z pożytkiem. Mam taką nadzieję, że ludzie sprawujący władzę w Polsce zorientują się, że tak dalej być nie może, jak jest teraz. Część ruszy w świat i będzie się rozwijać w różnych kierunkach, ale część, kiedy stanie już na nogi, pomyśli o inwestowaniu w kraju, o ile będzie miała ku temu stworzone warunki. Od wschodniej granicy dzieje się rzecz analogiczna. W Polsce trudno dziś znaleźć budowę bez kogoś z Białorusi czy Ukrainy.

Bez spraw dotyczących migracji całych części społeczeństw, Europa umrze, bo się starzeje. Nie bójmy się ani emigracji swojej ani emigracji kogokolwiek do naszego kraju. Ona ożywia nowy, europejski organizm i jest jedynym racjonalnym wyjściem.


Mówisz o politykach, którzy powinni zmienić sposób sprawowania władzy. Podobno kilku z nich zachęcało Cię, byś wystartował w tegorocznych wyborach parlamentarnych?
To prawda, kuszono mnie, bym wystartował. Najpierw zadzwonił ktoś z Platformy Obywatelskiej z taką propozycją. Później zaś był u mnie honorowy prezes UPR Janusz Korwin-Mikke. Też mnie kusił.

Musiał bym sobie zmienić głowę, żeby w takim towarzystwie się obracać.


Kilka miesięcy temu „Przekrój” opublikował listę osób, które dla młodego pokolenia Polaków są lub mogłyby być autorytetami. Wśród wymienionych nazwisk znalazłem i Twoje…
Bardzo się cieszę z tego, że ktoś chce mnie nazywać swoim autorytetem i obdarzyć swoim zaufaniem

Żyjemy w czasach kiedy, moim zdaniem, dochodzi do wielu przewartościowań. Czy Twoim zdaniem autorytety są jeszcze potrzebne?
Są, zawsze były i będą potrzebne. Nie myślę jednak, że dochodzi do zasadniczych przewartościowań. Nazwałby to raczej przegrupowaniem. Inne osoby, inne idee stają się dziś wartościami.

Każdy człowiek potrzebuje miłości i mądrości. To są dwie rzeczy, które będą, podejrzewam, constans dopóki istnieje rasa ludzka. A gdy tego brakuje, to wtedy robią się wynaturzenia. Proszę spojrzeć na biografie chociażby Hitlera, Salina czy Mao Tse-tunga. Wszystko wynika z braku miłości, z braku mądrych ludzi, którzy mogliby stanąć przy młodym człowieku.

Autorytety są ze wszech miar potrzebne. Tak, jak jest potrzebna miłość bliźniego swego.


A Kazik Staszewski kogo mógłby nazwać swoim autorytetem?
To są, niestety, osoby, które w większości już nie żyją: Gustaw Herling-Grudziński, Krzysztof Kieślowski, Jerzy Giedroyc. Z żyjących, jeśli chodzi o sprawy muzyczne, to moim ogromnym autorytetem i nauczycielem jest Mazoll – klarnecista, z którym nagrałem jedną płytę. Kilka lat temu nauczył mnie wielu nowych rzeczy w muzyce.

Natomiast jeśli chodzi, o wiedzę na temat świata codziennego, autorytetem jest dla mnie Rafał Ziemkiewicz…


… który też jest felietonistą. Mówię też, bo po pierwsze: Twoje piosenki często nazywane są mini-felietonami, a po drugie: przez dość długi czas publikowałeś swoje felietony na łamach „Gazety Wyborczej”. Dlaczego już tam nie piszesz?
Zatrzymali mi jeden artykuł. Tak naprawdę, to było już trzecie podejście do rozstania. Dwa razy już się obrażałem i odchodziłem, potem godziliśmy się i wracałem. Na początku mojej współpracy z „Gazetą Wyborczą” umówiliśmy się, że żadnych ingerencji w moje teksty nie będzie. Uniosłem się honorem, gdy powiedzieli, że jednego felietonu na pewno nie opublikują. Z dużą chęcią, zaraz potem, wydrukowała go „Gazeta Polska”. Zrezygnowałem ze współpracy z „Wyborczą” wobec tak jawnego niedotrzymywania słowa. Rozstaliśmy się kulturalnie, może nie w przyjaźni, ale w szacunku dla siebie.

Piszesz teraz do innej gazety?
Nie, zrobiłem sobie przerwę.

A myślałeś, by napisane przez siebie felietony zebrać i wydrukować już jako książkę?
Tak. Na początku tego roku zrobiłem nawet obchód po kilku wydawnictwach. Trochę mnie jednak to zniechęciło. Nie bardzo wierzą tam w moje wartości literackie i każdy chce to połączyć z ogromną serią zdjęć, czy z dodatkiem płyty z muzyką. Uważają bowiem, że same teksty mogą się nie sprzedać. Ja natomiast chcę wydać surowy zbiór felietonów. Po trasie, w listopadzie, zasiądę i zrobię samodzielną redakcję tych tekstów i wydam to być może nawet własnym sumptem. Jako literat jestem trochę niedowartościowany, a nie chciałbym się tu tutaj podpierać moją stroną muzyczną.

Na chwilę chciałbym powrócić do Twojej ostatniej, solowej płyty, na której zamieściłeś własną wersję Mazurka Dąbrowskiego. Nie obawiałeś się, że niektóre środowiska w Polsce mogą odsądzać Cię od czci i wiary?
Nie, nie obawiałem się. Sam efekt powstałego utworu bardzo mnie zaskoczył, ponieważ zmieniłem tam naprawdę niewiele. W sumie jedyna rzecz, która została zmieniona, to metrum. Mazurek Dąbrowskiego jest na 3/4, a ja zrobiłem go na 4/4. Okazało się, że zrobił się on wówczas taki dyskotekowy. No i jeszcze harmonie, które podłożył mój kolega, dały efekt inny od tego, co znamy z oryginału.

W Ameryce śpiewanie hymnu, zaczynając od wersji Hendrixa poprzez liczne wersje soulowe, przewraca całą instrumentację do góry nogami. Tam nikt się na to nie obraża. Nie miałem sygnałów, by ten czy ów, był z powodu mojej wersji, mocno oburzony.

Muszę też powiedzieć, że Mazurek Dąbrowskiego pełni tu też funkcję dydaktyczną. Jest to bowiem pełna wersja oryginalnego tekstu. Myślę, że mało kto z nas zna całość…


…To prawda. Przyznaję, że nie znam całego tekstu.
No widzisz. Dopóki sam tego nie opracowałem, znałem tylko pierwsze dwie zwrotki.

„Los się musi odmienić” zaskoczył mnie jeszcze jednym nagraniem, a mianowicie „W Polskę idziemy”. Pamiętam doskonale tę piosenkę głównie dzięki genialnemu wykonaniu Wiesława Gołasa. Skąd pomysł, abyś teraz Ty ją zaśpiewał?
Dość trywialna jest to historia. Zgłosił się do mnie w zeszłym roku Grzegorz Wasowski, syn Jerzego. Powiedział mi, że przygotowuje płytę z różnymi wersjami piosenek swojego taty. Zapytał mnie czy nie zaśpiewałbym w „W Polskę idziemy drodzy Panowie”? Dosyć się podjarałem do pomysłu, ponieważ piosenka bardzo fajna. No i nie czekając na dalsze ustalenia, zabrałem się do roboty. Włożyłem w to sporo pracy i pieniędzy, bo np. sekcję smyczkową nagrywałem na Teneryfie. Mam tam znajomego skrzypka, który z różnych powodów do Polski przyjechać nie może, więc wynająłem tam studio. Jako, że pan Wasowski się nie odzywał, zadzwoniłem do niego, żeby zapytać o losy płyty. Niestety okazało się, że nie udało się zdobyć kasy, więc składanki nie będzie. Umówiliśmy się wówczas, że jeśli do 31 grudnia roku ubiegłego nadal się nie wyjaśni sprawa tego albumu, to do mnie zadzwoni i da mi wolną rękę. Słowa dotrzymał. Zadzwonił o wpół dwunastej w Sylwestra i powiedział, że mogę ten utwór opublikować na swojej solowej płycie, co uczyniłem. Zresztą bardzo długo siedziałem nad tą piosenka. W sumie osiem wersji tej piosenki w różnych stylistykach i aranżacjach ponagrywałem. Właśnie okazały się one na drugim singlu.

Wspomniałeś, że premiera najnowszej płyty Kultu przewidziana jest pod koniec grudnia. Czy jutro w Astorii zagracie jakieś utwory z tego nie wydanego jeszcze krążka?
Tak, ale nie wiem jeszcze dokładnie co. Ten jutrzejszy koncert rozpoczyna naszą cykliczną, październikową trasę, na której będziemy już grali nowy materiał, ale oczywiście nie wszystko. Na pewno natomiast nie zabraknie utworów z poprzednich płyt.