Na dobry początek:

[Miś nadaje na poczcie telegram]

Kobieta na poczcie: Ro-mecz-ku! Przy-jazd nie-ak-tu-alny! Ca-łuję! Rysiek.

Miś (do Oli): Bardzo żałuję. Nie chodzi mi o mnie... Chciałem żebyś zagrała u Romka.

Ola: Misiu! Misiu, wymyśl coś! Ty jesteś taki mądry!

Kobieta na poczcie: Nie mogę wysłać tej depeszy! Nie ma takiego miasta - Londyn! Jest Lądek, Lądek Zdrój, tak...

Miś: Londyn - miasto w Anglii.

Kobieta na poczcie: To co mi pan nic nie mówi?!

Miś: No mówię pani właśnie.

Kobieta na poczcie: To przecież ja muszę pójść i poszukać, zobaczyć gdzie to jest. Cholera jasna...

***
Jaki będzie ów blog? Pojęcia większego nie mam.
Na pewno jednak znajdzie się tu co nieco o:
a/ Londynie (bo taki tytuł byłem obrałem)
b/ Polakach (bo jakoś tu, nad Tamizą, dużo nas, oj dużo)
c/ Moich z aparatem zmaganiach
d/ Oliwce (bo to moja muza, nie tylko zresztą fotograficzna)
Dziękuję za wypowiedź pierwszą. Niestety nie ostatnią.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
wegedzieciak.pl

piątek, 30 stycznia 2009

Piosenka jest dobra na wszystko…


Piosenka to sposób z refrenkiem
na inną nieładną piosenkę
na ładną niewinną panienkę
piosenka chanson de chanson

Piosenka to jest klinek na splinek
na brzydki bliźniego uczynek
Na braczek rzucony na rynek
Na taki jakiś nie taki ten byt
Piosenka pomoże na wiele
Na codzień jak i na niedzielę
Na to żebyś Ty patrzał weselej
Jej słowa, melodia i rytm


Przywołany fragment utworu słowno-muzycznego (autorstwa duetu ulubionego) skojarzył mi się właśnie z załączonym obrazkiem (ku mojej nieskrywanej radości panna Oliwa muzykę lubi bardzo; zwłaszcza tę dobrą muzykę…). I to w zasadzie tyle na ten tydzień (bloger – wbrew pozorom – też człowiek i w soboty oraz niedziele nie pracuje). Do poniedziałku zatem!

PS. A wieczorową porą pędzę dzisiaj na otwarte spotkanie z abp Józefem Życińskim (bloger – wbrew pozorom – nie cham i mądrych ludzi też posłuchać lubi). Darz bór!

czwartek, 29 stycznia 2009

Dźwięki na dobrą noc



W roku 1992 zespół Dezerter nagrał album „Blasfemia”, na którym to znalazł się utwór „Pierwszy raz”. To właśnie takie pieśni, a nie wijące się babeczki z brokułami, sprawiły, że jestem wegetarianinem. A jeśli już przywołałem Dezerter, to jeszcze jedna osobista wycieczka. Otóż w 1996 roku zespół ten wydał płytę zatytułowaną „Mam kły mam pazury”. Ów tytuł – o czym nie wszyscy pewnie wiedzą – zaczerpnięty został z pisma wydawanego przez Front Wyzwolenia Zwierząt w… Grudziądzu. Tak się szczęśliwie moje życie ułożyło, że działałem i w FWZ, i coś tam do „Pazurów” też skrobałem. A wszystko dzięki temu, że poznałem Darka… Ach, co to były za piękne czasy! (powiedział TataOliwki siedząc na bujanym fotelu ziółka popijając…). Muzyka!

Głupia sprawa



Reklam ciąg dalszy. Niestety.

PETA (People for the Ethical Treatment of Animals, czyli po naszemu „Ludzie na rzecz Etycznego Traktowania Zwierząt”) – to jedna z największych międzynarodowych organizacji walczących o prawa zwierząt. Organizacja znana mi doskonale, chociażby stąd, że kilkanaście lat temu biegałem z koleżeństwem po ukochanym Grudziądzu z kubełkiem kleju i rozwieszałem plakaty z urody cudnej modelkami, które głosiły, że „Wolą chodzić nago niż nosić futra”. Wielka antyfutrzarska akcja PETA, trwa po dziś dzień; zmieniają się tylko roznegliżowane panie. Nie o futrach jednak dzisiejsza opowieść.

W jednej z darmowych gazetek rozdawanych w londyńskim metrze, przeczytałem wczoraj o najnowszej reklamie rzeczonej organizacji. „Badania dowodzą, że wegetarianie mają lepsze życie seksualne” – oto slogan, który towarzyszy reklamówce mającej zachęcić do wegetarianizmu.

Dziewczęta piękne i ponętne wiją się na ekranie, oj wiją. Po jaką cholerę pieszczą one przy tym brokuły, seler naciowy, o dyni nie wspominając? Pojęcia większego nie mam. Krótko mówiąc: ten filmik jest nie tylko skrajnie seksistowski, ale jest też skrajnie głupi.

Wegetarianinem jestem od lat 16. Na życie płciowe nie narzekam, dziękuję. Nie zaglądam innym do łóżek, i rad byłbym wielce, gdyby i do mojego nikt nieproszony nosa nie wtykał. Małżonka osobista mięsa również nie konsumuje. Wypada mi mieć nadzieję, że i jej życie seksualne do nienajgorszych się zalicza (o, optymista!). Nigdy jednak nie powiedziałbym, że moja (czyli nasza) seksualna ekwilibrystyka (no, no, no) lepszą jest od innych. Bo i z jakiej racji podobne sądy miałbym wypowiadać?

Wegetarianizm jest dla mnie sposobem na życie, który sam, świadomie wybrałem. Nie jest jednak, Bogu dzięki, żadną chorą ideologią, która nakazuje mi dzielić ludzi na lepszych i gorszych (dobrzy wegetarianie i źli mięsożercy). Mówienie więc, że ci co mięsa nie jadają są lepszymi kochankami od tych, co jadają jest dla mnie kwintesencją idiotyzmu i przejawem umysłowego upośledzenia.

Śmieszą mnie czasem nawiedzeni ludzie, co to wczoraj zajadali się wieprzowym klopsem, a dziś z zaciśniętymi pięściami w imię – a jakże by inaczej! – miłości do naszych mniejszych braci, wygrażają tym, co mięso jedzą. Z wegetarianizmem, według mnie, nie ma to nic wspólnego. Doprawdy trzeba być troglodytą, by dyskryminować kogoś ze względu na to, co ma na talerzu.

Wyznając taką popapraną ideologię musiałbym zerwać przyjacielskie stosunki z całą masą bliskich mi ludzi. „Wuju Tygrysie, od dziś możesz mi się na ulicy nie kłaniać! Jesz bowiem mięso, morderco i krwiopijco! Żegnam Cię ozięble!” – z którego piętra musiałbym wyrżnąć w kostkę brukową, by myśl podobną wyartykułować?

Wracając jednak do reklamy. A w zasadzie – antyreklamy. Jak dla mnie, to iście krecia robota. Niepotrzebna i wielce szkodliwa. No bo, załóżmy, jeśli jakiś dżentelmen mięso jeść przestanie skuszony „naukowymi badaniami” sugerującymi, że zajadając marchew i seler naciowy stanie się seksualnym bożyszczem pań (tudzież panów), oznacza to, ni mniej ni więcej, że podczas oglądania tego trzydziestosekundowego filmiku, korzystał nie z mózgu, a narządu zgoła innego. Nigdy nie wpadłbym na pomysł, aby wegetarianizm łączyć z seksistowskim przesłaniem. A tu, proszę, niespodzianka!

No to jeszcze słówko o „naukowych badaniach” odnośnie mięsa niejedzenia. TataOliwki jest idealnym, wręcz wzorcowym, zaprzeczeniem tezy, że wegetarianie to ludzie szczupli i wysportowani. Ha ha ha – oto moja wiążąca odpowiedź.

Kilka lat temu wyczytałem też w „Wegetariańskim Świecie” (ot, takie nasze sekciarskie pismo) wywiad z pewną panią doktor. Pani doktor raczyła oznajmić, że tzw. wiatry wydobywające się z wegetariańskich organizmów w zasadzie są bezwonne. Oczywiście. Zapraszam więc panią doktor do naszego wegetariańskiego domu w mieście Londyn. Fiołki, jaśmin tudzież inne bratki. Innych zapachów w toalecie pani nie uświadczysz! Wdech i wydech. Wdech i wydech...

środa, 28 stycznia 2009

Dźwięki na dobrą noc



Inaczej być nie może. Pan z plakatu w utworze, który towarzyszy mi od dawana, od urodzenia znaczy się mi towarzyszy. Nagrany w tym samym roku, co moje narodziny, czyli pięknym roku 1977. Potem pieśń ta była obowiązkową pozycją podczas naszych potańcówek organizowanych w lokalu gastronomicznym kategorii I, czyli „U Genia”. Genio, znaczy Wojtek O., to jeden z największych znanych mi fanów Iggiego. Na ścianie wspomnianego, niestety już nieistniejącego, lokalu wielki plakat pana piosenkarza z – rzecz oczywista – wyeksponowaną klatką (w dodatku piersiową).

Ach, co to były za czasy!... No dobrze, pora na dźwięki. „The Passenger” w wersji koncertowej. Manchester – również miasto w Anglii, rok 1977. Smacznego!

Nie śniło się filozofom...


Nieskromnie, acz szczerze, przyznam: wyobraźnię mam wielką. Mogę na ten przykład wyobrazić sobie premiera Tuska i prezydenta Kaczyńskiego na wspólnych wczasach pod gruszą. Mogę sobie wyobrazić także i ojca dyrektora modlącego się w synagodze. Nie mogę jednak wyobrazić sobie niektórych znanych mi ludzi występujących w reklamach.

I tu następuje korekta poczynionego na wstępie wyznania: wydawało mi się, że wyobraźnię mam wielką. Oj, wydawało. Rację miał bowiem poeta: Są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom.

Od ponad tygodnia mijam codziennie Ojca Chrzestnego Punku, który spoziera na mnie z kolorowego plakatu. Iggy Pop reklamuje samochodowe ubezpieczenia. Co tu dużo mówić: pora umierać...

***
Od kilku dni trwa III etap konkursu po tytułem „Blog Roku 2008”. Dzięki Szanownemu Państwu, które zmysły postradało i sms-y w znacznej liczbie posłało, „Londyn - miasto w Anglii” dalej się ściga. Ale ściga się – jak sądzę (jak mam nadzieję?) – z zachowaniem zdrowego rozsądku. W czym rzecz?

Otóż w III etapie – obok oceny Jurorów – trwa jednoczesna rywalizacja o tytuł „Blog Blogerów”. Jak sama nazwa wskazuje, w tej dyscyplinie najlepszego bloga wybierają sami blogerzy. A guzik! Nazwa bowiem błędnie wskazuje! Logika swoje, życie swoje (a bo to po raz pierwszy?). Wybierają więc ponownie szczęśliwi posiadacze telefonów osobistych z numerami zarejestrowanymi u polskich operatorów… Nie rozumiem, nie zgadzam się i na znak protestu tupię głośno nóżką!

Doprawdy niezręcznie mi ponownie zachęcać Państwa do sms-ów wysyłania. Więc nie zachęcam i nie zamieszczam numeru telefonu, pod który krótkie wiadomości tekstowe słać należy (rzecz jasna, kto chce, to i tak wyśle – cel szlachetny, a i ja przeca smutny z tego powodu nie będę...).

***
Skoro już wylądowaliśmy („śmy”, bo o pannie Oliwie zapomnieć nie tylko nie przystoi, ale i przecież zapomnieć nie sposób) w rzeczonym konkursie, przejrzałem co tam słychać u blogowej „konkurencji”. Boże! Widzisz, a nie Grzmisz! – oto najkrótsze podsumowanie tego, co wyczytałem tu i ówdzie. Blogowe szranki trwają jednak nadal, więc jak na szlachetnego rycerza przystało (białogłowy piszczą, mdleją, warkocze zrywają...) rumaka nie dosiadam, przyłbicy nie opuszczam, miecza nie dobywam. Jeszcze....

Pomijając więc zawartość tak zwaną merytoryczną (Nie rozumiem skąd tyle jadu w blogowej braci? Prym wiodą – tu chyba tajemnicy żadnej nie zdradzę – niektórzy „polityczni”. Ile tu obrażania, poniżania i ośmieszania drugiego człowieka. Często miast siły argumentów – argument siły. Piorą więc się po pyskach, a i obserwatorzy tych zapasów bierni nie pozostają. Zuchy!) słówko wtrącę jeszcze o reklamach.

„Londyn - miasto w Anglii” założyłem na „blogspocie” właśnie dlatego, aby nikt bez mojej zgody i wiedzy nie wrzucał tu żadnych reklam. Niestety nie wszyscy mają to szczęście i komfort. Jasna cholera mnie bierze, gdy chcę coś poczytać, a tu mi po ekranie zasuwa ruchoma reklama. A zasuwa tak, że za nic nie mogę kliknąć w krzyżyk, co by się paskudztwa pozbyć! Niechciana reklama śmiga, ja śmigam myszą i na owym śmiganiu czas nam upływa. Czy może być coś przyjemniejszego?...

Albo dla tak zwanej równowagi pojawia się reklama nieruchoma. Na ten przykład nieruchoma reklama buły z sałatą i wieprzowym klopsem. Tak, rad byłbym wielce, gdyby buła ze świńskim klopsem pojawiła mi się obok baneru „wegedzieciak.pl”. Na szczęście ten problem mnie nie dotyczy i sam mogę decydować co się tu pojawia, a co nie. I niech tak zostanie. I niech na dzisiaj już wystarczy.

***
Na załączonym obrazku: z obrazka patrzy pan Iggy, ludność zaś nie patrzy; ludność pierzcha...

wtorek, 27 stycznia 2009

Dźwięki na dobrą noc



Nic tak nie umila pracy, jak dobra muzyka (dżin z tonikiem również zasadniczo nie przeszkadza...). Nie inaczej było w naszej fabryce pierogów. Wuj Tygrys ku swej nieskrywanej radości drogą zakupu nabył właśnie album zespołu Tonton Macoute. Ta brytyjska grupa w roku 1971 nagrała swój debiutancki i zarazem jedyny album zatytułowany również „Tonton Macoute”. Progresywny rock na jazzową nutę. Pychota! Obrazków ruchomych niestety nie ma, bo zespół praktycznie nieznany. Są za to dźwięki. I to jakie! Szanowne Państwo dźwięk podkręca, oczy zamyka i płynie, płynie, płynie… Kompozycja „Just Like Stone”. Smacznego!

W pierogowym raju













Szanowne Panie! Jak doskonale Wam wiadomo, Wuj Tygrys jest nie tylko mężczyzną silnym, przystojnym i wielce czarującym. Wuj Tygrys jest także wybornym kucharzem.

Sobotnie jadło u Wuja Tygrysa złotymi zgłoskami wielokrotnie opisane już było tu, a także ówdzie. Tym razem Wuj zaprosił nas na ruskie pierogi.

Domowa kuchnia rychło zamieniła się w radosny zagład gastronomiczny, w którym to uruchomiano masową produkcję pierożków. Na szczęście ilość jak najbardziej korespondowała (fiu! fiu! – cóż to za słownictwo…) tu z jakością. Ta pierwsza była ogromna, druga zaś – wyborna. Kto wie, czy praca wydałaby jakiekolwiek owoce, gdyby nie dżin z tonikiem (uwieczniony na jednej z załączonych fotografii), który nie tylko uzupełniał poziom wody w organizmach (a tej ubywało z każdą chwilą; znaczy się tak zwana praca w pocie czoła), ale także wprowadzał przyjemne rozluźnienie w naszych kucharskich szeregach.

A szeregi były niemałe. Wuj Tygrys odpowiedzialny był za odcinek przygotowania farszu oraz ugniatania i wyrabiania ciasta (tu z pomocą pospieszyła również panna Oliwa). Rozwałkowywanie ciasta przejęła małżonka osobista, która z uwagi na brak wałka, z gracją korzystała z butelki po winie (I weź pan nie pij wina! Po pewnym czasie Wuj Tygrys dosiadł jednak swojego dwukołowego rumaka i pognał do najbliższego sklepu celem zakupu wałka zasadniczo profesjonalnego...). Ciotka Ola we współ z wujem Matuszem odpowiedzialni byli za lepienie. TacieOliwki powierzono natomiast jakże odpowiedzialną funkcję uzupełnianie szkła oraz krojenie cytrynki. Potem zakres mych obowiązkowo raptownie zwiększono o smażenie na maśle ugotowanych pierogów. Dorzućmy do tego ciotki: Łucję, Monikę, Agnieszkę i Dorotę oraz wujka Marka (pion zjadaczy) plus wuj Dancio (pion nieustannej opieki nad Matysią). Jak widać uzbierało się głodnego towarzystwa na emigracji, oj uzbierało.

Z ciekawostek wypada mi jeszcze dodać próbę… skrytobójstwa. A był oto tak: Wuj Tygrys w tajemnicy przed wegetariańską nawałnicą przygotował uprzednio miskę skwarek, którymi to obłożył swoje pierogi. Nieświadomy tego zabiegu, dopadłem do talerza Wuja i… tak, skonsumowałem kawał pieroga! Skwarkę również. Żyję, ale, umówmy się: co to za życie?! Dobrze, że dżinowe zapasy pozwoliły mi nie tylko na rychłą, ale przede wszystkim obfitą dezynfekcję przełyku. Dzięki temu higienicznemu zabiegowi nie tylko żyję, ale także nie pamiętam liczby pochłoniętych skwarek (czy towarzyszki z forum wegedzieciak.pl zechcą coś jeszcze do mnie napisać?...).

Na zakończenie tej pierogowej opowieści, jeszcze mały fragmencik z klasyka. Robert Makłowicz o pierogach pisze tak: Ach ruskie, ileż to u nas pokutuje na ich temat przesądów. Pamiętam świetnie dowcip z kabaretu pani Lipińskiej: „Kto chciał ruskie? Nikt, same przyszły!”. Już wówczas mnie nie śmieszył, bo tkwi w nim głęboka bzdura, nadal pokutująca powszechnie. W tym populistycznym wicu słowo „ruskie” jest synonimem słowa „rosyjskie”, tymczasem pierogi dlatego nazwaliśmy kiedyś ruskimi, bo robili je (i nadal robią) Rusini, czyli – mówiąc językiem współczesnym – Ukraińcy. Tak jest, pierogi ruskie wywodzą się z Galicji Wschodniej, że użyję mej ulubionej terminologii austro-węgierskiej, a sięgając głębiej w przeszłość, przypomnę, że istniejące w I Rzeczypospolitej województwo ruskie też z Rosją i Rosjanami nic wspólnego nie miało.

No to, do jasnej cholery!, cóżeś Ty – Wuju Tygrysie! – robić nam kazał!?...

poniedziałek, 26 stycznia 2009

Dźwięki na dobrą noc



W naszej kuchni dźwiękowych uniesień pora na najmniejszą orkiestrę świata. Najmniejszą, bo liczącą zaledwie dwóch członków: panią i pana. Pani to Susanna Wallumrod, pan zaś to Morten Qvenild. Duet nazywa się Susanna & The Magical Orchestra i pochodzi z mroźnej Norwegii. Przed dwoma laty orkiestra nagrała swój drugi album zatytułowany „Melody Mountain”. No i z tego właśnie krążka, na którym to znajdują się covery pieśni znanych i lubianych wybrałem dla Szanownego Państwa „Love will tear us apart” (30 lat temu śpiewał to Ian Curtis z Joy Division). Smacznego!

Buntownicy



Gdyby żył, w tym roku świętowałby swoje 82 urodziny. Zbigniew Cybulski zginął 42 lat temu pod kołami pociągu na wrocławskim dworcu. Po jego śmierci francuski krytyk Marcel Martin pisał: „Ta strata jest dla Polaków tym, czym dla Amerykanów była śmierć Jamesa Deana, a dla nas – mówiąc w kategoriach sentymentalnych – Gerarda Philipe'a”.

W miniony piątek, w towarzystwie ciotki Oli, ciotki Agnieszki oraz – jakżeby inaczej – wuja Tygrysa, wybrałem się do Barbican Centre na otwarcie przeglądu filmów, których bohaterami są właśnie ci trzej aktorzy wymienieni przez Martina. Zbigniew Cybulski, James Dean, Gerard Philipe – trzech wielkich buntowników, trzy ikony światowej kinematografii, trzy przedwczesne śmierci (Cybulski zginął pod kołami pociągu w wieku 40 lat; Philipe zmarł na raka wątroby mając 37 lat; Dean zmarł na skutek ran odniesionych w wypadku samochodowych mając zaledwie 24 lata).

Festiwal „What you got? – Rebel icons on screen” rozpoczął pokaz filmu „Popiół i diament”, po projekcji którego, cała nasza czwórka humorem zasadniczo nie tryskała (groteskowy polonez nadal boli, nadal przeraża, nadal, o zgrozo!, jak ulał pasuje do tego, co dzieje się w nadwiślańskiej krainie…). Mimo, że wszyscy widzieliśmy ten film już kilkakrotnie, nikt z nas nie widział go na dużym ekranie. Któż mógłby przewidzieć, że w końcu się uda, i w dodatku uda się na emigracyjnej ziemi…

Cieszy, że londyńskiemu Instytutowi Kultury Polskiej udało się zorganizować ów przegląd wspólnie z Barbican Centre. Co tu dużo mówić: to jedno z najważniejszych miejsc na kulturalnej mapie Londynu (m.in. kilka sal kinowych, galeria, teatr na ponad 1000 miejsc i dwukrotnie większa sala koncertowa; w ubiegłym roku byliśmy tam na koncercie muzyki filmowej Zbigniewa Preisnera – pychota!).

No i jeszcze obejrzeliśmy garść fotosów z filmów z udziałem pana Zbigniewa (udostępnione przez Muzeum Kinematografii w Łodzi). A po filmie, co by całkiem nie paść ze smutku i zgryzoty – dwa łyki wina w jakże przyjemnym towarzystwie (część owego przyjemnego towarzystwa ze zdziwieniem przyjmowała wiadomość, że ciotka Ola, to ciotka Ola, nie zaś małżonka ma osobista; z jeszcze większym zdziwieniem owo towarzystwo dowiadywało się, że my, to my, a nasi ukochani zostali w domu z dziećmi… Buntownicy, czy jak?).

piątek, 23 stycznia 2009

Lopez


Kolega Roland znalazł go w centrum Grudziądza. Kudłaty szczeniak leżał pod ławką i czekał. Czekał aż ktoś go stamtąd zabierze; zamieni beton na przytulny koc w ciepłym domu. Doczekał się właśnie Rolanda.

Roland (którego, tak a propos, przesympatyczny tata uczył mnie w liceum języka francuskiego; choć, zgodnie z prawdą, należałoby napisać: próbował mnie nauczyć) przyprowadził go do mnie. To było wiosną roku 1993.

Bezimienny, wygłodniały szczeniak rychło przemienił się w pogodnego Lopeza. I tak oto, nasza czteroosobowa rodzina powiększyła się o czworonożnego towarzysza.

Przez ponad 15 lat był więc Lopez pełnoprawnym członkiem naszej rodziny. Był, bo wczoraj wieczorem został uśpiony.

Dziadek Lopez nie mógł już jeść, pił tylko wodę. I kiedy zadzwoniłem do taty z radosną nowiną o blogowym awansie do Finału, miast radości, były łzy. Tak, obaj płakaliśmy jak mali chłopcy…

Potem płakała też Oliwa. Lopez zawsze cierpliwie znosił jej targanie z ogon i prztyczki w ucho. A kiedy wieczorem Sylwia wróciła z pracy, O. zapytała tylko „Czy Lopez jest już w niebie?”…

Zaczęliśmy przeglądać zdjęcia. Jedno z nich załączam. Nie wiem kto je zrobił, nie wiem kiedy. Oliwka ze swoim ulubionym psem…

czwartek, 22 stycznia 2009

Krótko: Dziękujemy!



Jak Szanowne Państwo być może zauważyło, wczoraj nie pojawiły się dźwięki na dobrą noc. A nie pojawiły się, bo TataOliwki wespół z Wujem Tygrysem zupełnie niespodziewanie w dzikie wino się byli wplątali (ale za to jak smakowicie się wplątali...).

Dzisiaj jednak nie o trunkach. Dzisiaj o podziękowaniach. II etap szaleńczego wyścigu pt. „Blog Roku 2008” za nami. Na 1524 blogi zgłoszone w naszej kategorii („Ja i moje życie”) wylądowaliśmy na uroczym miejscu 7! (uroczym, bo przywołującym wspomnienia z licealnych czasów; w klasowym dzienniku widniałem właśnie pod cyferką „7”...). Krótko mówiąc: jesteśmy w Finale!

Dziękuję zatem, w imieniu własnym oraz, rzecz oczywista, małżonki osobistej, panny Oliwy, Matysi, ciotki Oli, wuja Danka i wuja Tygrysa, tym wszystkim, którzy poświęcili złotówkę i groszy dwadzieścia dwa i wysłali sms-a. „Londyn – miasto w Anglii” czuje się zaszczycone i wzruszone też się czuje. No i – jak właśnie doniosło BBC – królowa Elżbieta II również łezkę była uroniła...

Uściski specjalne i jakże przez to serdeczne zasyłam organizatorom ogólnopolskiej akcji pt. „Emigranty też ludzie, głosuj na Oliwkową kompanię!”. Bez Waszej (już Wy dokładnie wiecie, co Wy za „Wy”) pomocy i wsparcia nie dotarlibyśmy tam, gdzie właśnie dotarliśmy... Akwizytorzy z Was pierwszorzędni! Jak wyląduję nad Wisłą, to ja już doskonale wiem, jak Wam wdzięczność swą okażę (tak, wiem, 500 mililitrów to stanowczo za mało...).

Dziękujemy!

Do podziękowań słownych dorzucam jeszcze podziękowania muzyczne (od kilku dni nie mogę się oderwać od tych dźwięków). Czterech młodych panów (wspólnie zwanych Portico Quartet), również mieszkańców miasta Londyn, nagrało w roku 2007 swoją debiutancką płytę – „Knee-deep in the North Sea”. I z tego właśnie krążka utwór „Cittagazze”. Smacznego!

środa, 21 stycznia 2009

Hej kolęda, kolęda!











Niedzielne popołudnie spędziliśmy na… kolędowaniu. Oto w największym polskim kościele w mieście Londyn odbyła się druga już edycja Parafialnego Koncertu Kolęd i Pastorałek „Hej, kolęda, kolęda…”

70 minut podróży pociągiem i metrem i już jesteśmy na Ealingu (a w filmie „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?” mówili, że podróż koleją skraca czas…). Na koncert wybraliśmy się kompanią w składzie: panna Oliwa, ciotka Ola, wuj Tygrys, małżonka osobista, TataOliwki (spocznij!). Wuj Dańcio został z Matysią, bo, jak już wspomniałem, podróż koleją skraca czas…

Magnes, który był nas przyciągnął na owe kolędowania na imię ma Ola. Polubiliśmy się z Olą jakiś czas temu i z jej poczciwym chłopiną Sebastianem również nić sympatii nawiązaliśmy. Ola nie tak dawno ukończyła London College of Music, jest sopranistką i – tu mała niespodzianka – śpiewa. A śpiewa tak, że nie tylko chce się słuchać, ale również chce się jechać nawet i minut 70.

Ola zaśpiewała m.in. pastorałki krakowskie ze zbioru Witolda Lutosławskiego w, co tu dużo mówić, ciekawej i ambitnej aranżacji. Chapeaux bas!

W wypełnionym po brzegi kościele wystąpili jeszcze: chór „Schola Cantorum”, Zespół Pieśni i Tańca „Żywiec” z pastorałkami z Żywiecczyzny oraz Młodzieżowy Zespół Wokalno-Instrumentalny. Ci ostatni z – jak to się ładnie dawniej mówiło –
wiązanką współczesnych pieśni (m.in. z muzyką Seweryna Krajewskiego czy Janusza Stokłosy). Doprawdy bardzo udany koncert!

A po muzykowaniu, udaliśmy się do przykościelnego lokalu gastronomicznego na symboliczną szklankę herbaty. No a jak panią bufetową zapytałem, czy są jakieś dania wegetariańskie, to kobiecina zrobiła taką minę, jakby chciała rzec: „A w ryj pan chcesz?!”. Po krótkich tłumaczeniach, pani bufetowa zreflektowała się, że ma coś w menu bez mięsa dla takich sekciarzy jak my. Skonsumowaliśmy więc – jak się okazało przepyszne! – pierogi z kapustą i grzybami, zestaw surówek i sernik domowej roboty. A co! Jak się bawić, to na całego!

No to na zakończenie jeszcze wyborny dialog podróżniczy z przywołanego już dzisiaj filmu „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?”:

- Ja, to proszę pana, mam bardzo dobre połączenie. Wstaję rano, za piętnaście trzecia. Latem to już widno. Za piętnaście trzecia jestem ogolony. Bo golę się wieczorem, śniadanie jadam na kolację. Tylko wstaję i wychodzę.
- No, ubierasz się pan.
- W płaszcz, jak pada. Opłaca mi się rozbierać po śniadaniu?
- A fakt.
- Do PKS mam 5 kilometry. O czwartej za piętnaście jest PKS.
- I zdążasz pan?
- Nie... ale i tak mam dobrze, bo jest przepełniony i nie zatrzymuje się. Przystanek idę do mleczarni, to jest godzinka... i potem szybko wiozą mnie do Szymanowa. Mleko, wiesz pan ma najszybszy transport, inaczej się zsiada. W Szymanowie zsiadam, znoszę bańki i łapię EKD. Na Ochocie w Elektryczny do stadionu. A potem to już mam z górki. Bo tak. W 119, przesiadka w 13, przesiadka w 345 i jestem w domu, znaczy w robocie i jest za piętnaście siódma to jeszcze mam kwadrans to sobie obiad jem w bufecie. To po fajrancie już nie muszę zostawać, żeby jeść, tylko prosto do domu... I góra 22.50 jestem z powrotem. Golę się, jem śniadanie i idę spać.


No, prawie jak w mieście Londyn…

***
Cholera, nie przypuszczałem, że wyścig pt. „Blog Roku 2008” wzbudzi we mnie takie emocje... Właśnie awansowaliśmy na... 11 pozycję! Znaczy się od Finału dzieli nas już tylko 1 miejsce! „Kruca bomba! Mało casu, kruca bomba!”...

wtorek, 20 stycznia 2009

Dźwięki na dobrą noc



Kolejna porcja dźwięków z krainy ojców i matek naszych ukochanych. Jesienią 2006 ukazała się debiutancka płyta zespołu Contemporary Noise Quintet (grupa się rozrosła i zwie się już Contemporary Noise Sextet) zatytułowana „Pig Inside The Gentleman”. No i z tego debiutanckiego krążka dziś serwujemy „Army of the Sun”. Smacznego!

Duma (bez uprzedzenia)






Jak głoszą polskie słowniki, osoba dumna może być: pewna siebie, mająca poczucie własnej godności; zadowolona z czegoś, mająca dumę, satysfakcję z czegoś. Z drugiej jednak strony, może być również: wyniosła, o wygórowanym mniemaniu, harda, nadęta, wyniosła i pyszałkowata. Nie wiem jak Państwo, ale ja zdecydowanie wolę obcować z tą pierwszą grupą.

Ostatnio po naszym domu spaceruje właśnie przedstawicielka tej pierwszej grupy. Ma (tak na oko) 116 cm wzrostu, ale ostatnie wydarzenia sprawiły, że nieco urosła (tak na oko).

Do klasy panny Oliwki dołączyła właśnie nowa uczennica. Wiktoria jest pięcioletnią Polką, która dopiero co przyjechała do miasta Londyn. Nie mówi nic a nic w języku angielskim, ale dla tutejszych nauczycieli nie stanowi to żadnego problemu, ani tym bardziej nie jest niczym nowym. Krótko mówiąc: nauczycielka, pani Colohan poprosiła Oliwkę oraz Teresę, czyli dwie radosne Słowianki, o pomoc. Występują więc w roli doświadczonych tłumaczy. Oddajmy głos pannie Oliwie: „Ja przecież bardzo dobrze znam angielski. No to mówię Wiktorii to, co mówi miss Colohan i wtedy Wiktoria już rozumie co mówi miss Colahan”. No i panna O. jakby nieco urosła.

Wczoraj urosła jeszcze bardziej, bo oto pani Colahan (dla Oliwy miss Colahan) oddała kolejną – nazwijmy ją umownie – kartkówkę. Tak, w angielskich szkołach już pięcioletnie dzieci mają kartkówki. Raz w tygodniu pani (miss) Colahan wkleja do zeszytów karteczki z kolejnymi wyrazami, bo po kilku dniach, przeprowadzić rzeczoną kartkówkę. Literuje na głos słowa, a dzieci, owe usłyszane słowa kaligrafują w swoich kajetach. No i na 10 wypowiedzianych przez panią (miss) Colahan słów, panna Oliwa poprawnie napisała 9 z nich. W nagrodę w kajecie pojawiła się błyszcząca naklejka z napisem „fantastic”. No i panna Oliwka ledwo co mieści się już w drzwiach wejściowych…

Nie ukrywajmy: TataOliwki też dumnym krokiem dom przemierza. Nie daleko przeca pada jabłko od jabłoni…

***
Na załączonym obrazku Szanowne Państwo może delektować się kaligraficznymi umiejętnościami panny Oliwy. W dalszej części kącika obrazów zasadniczo nieruchomych, widzimy zażartą dyskusję pomiędzy córką, a mamą w lokalu gastronomicznym drugiej kategorii. Dyskusja miała miejsce przy kubku gorącej czekolady (gorącą czekoladę widać rozmazaną tu i ówdzie, mamy raczej nie widać; może to i dobrze, bo – jako się rzekło – dyskusja była zażarta…)

***
Spieszę donieść, że w tym jakże szaleńczym wyścigu idzie nam doprawdy pysznie i wybornie! W kategorii, w której startujemy („Ja i moje życie”) zgłoszono aż 1524 blogów! Nasz radosny tandem jest już na... 19 miejscu!!! Do Wielkiego Finału przejdzie po 10 blogów z każdej kategorii, znaczy się jesteśmy już blisko :) Okazało się, że także i emigranty wykluczone z udziału w głosowaniu, zmobilizowały swoich ziomków w kraju nad Wisłą, i sms-y płyną i płyną. My zaś rozpływamy się z radości i przede wszystkim – wdzięczności...

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Dźwięki na dobrą noc



No to dzisiaj dwa łyki australijskiej muzyki. Zespół nazywa się „Architecture In Helsinki” i jak sama nazwa wskazuje pochodzi z… Melbourne. Krytycy od kilku lat mają spory problem, jak zaszufladkować ich muzykę, jaką łatkę im przypiąć. Ale przecież nie dla szuflad się tutaj spotkaliśmy… W tym roku Australijczycy mają wydać swój kolejny, czwarty już studyjny album. Póki co zajrzyjmy na ich poprzedni krążek zatytułowany „Places Like This”. A utwór zwie się „Heart It Races”. No wariaty panie, wariaty… Rok 2007. Smacznego!

Pożegnanie


Kolorowe światła, panie w kusych sukienkach i pantoflach na obcasikach, muzyka w rytmach umca-umca-umca – oto piątkowy wieczór TatyOliwki.

Co tu dużo mówić – nie jestem miłośnikiem takich miejsc. Tak naprawdę piątkowy wieczór był pierwszym tego typu wieczorem w mieście Londyn. Nie o miejscu jednak dzisiejsza opowieść, a o człowieku. Pan nazywa się Mark i był jednym z moich ulubionych nauczycieli. Był, bo właśnie w piątkowy wieczór żegnaliśmy go wylewnie.

Mark jest Australijczykiem. Jako nauczyciel języka angielskiego przemierzył sporą część świata. Uczył trochę w Izraelu, potem w Mozambiku. Stamtąd trafił na Kubę, by później wylądować w Meksyku. Kolejny przystanek to Brazylia, gdzie spędził całe pięć lat. W słonecznym Rio poznał swoją żonę, Cristinę, z którą blisko trzy lata temu przyleciał tu, do Londynu.

Smutno mi trochę, że Mark odchodzi z mojej szkoły. Mało bowiem spotkałem w moim życiu nauczycieli, którzy lubią swoją pracę tak, jak on. No i to poczucie humoru…

Jako się rzekło Mark zwiedził spory kawał świata. Często opowiadał nam o swoich przygodach… W Stanach Zjednoczonych wielu ludzi było na ten przykład zaskoczonych jego… znajomością języka angielskiego. Pytano go, jak długo się uczy, i czy w Australii mają dużo szkół językowych. W Teksasie, na pewnym przyjęciu, pewna dystyngowana dama całkiem serio zapytała zaś: „Czy to prawda, że w Sydney ludzie jeżdżą do pracy na kangurach?”. Mark, ze śmiertelną powagą odpowiedział: „Tak, ale w tej chwili mamy z tym środkiem transportu spory problem. Rozumie pani, zbyt dużo kangurów, zbyt mało parkingów”…

Niemałą część naszych zajęć zajęły także opowieści o różnego rodzaju trunkach. Markowi szczególnie spodobała się nazwa „gorzka żołądkowa” (po wielu próbach doszedł do perfekcji w wypowiadaniu tej nazwy). W piątkowy wieczór wręczyłem mu więc butelkę tego smakołyku oraz płytę z filmem „Czerwony” Krzysztofa Kieślowskiego. Kangura transportowego niestety nie udało mi się nabyć. „Żony dla Australijczyka” z angielskimi napisami zresztą też nie.

***
Na załączonym obrazku sympatyczny Mark wraz ze swoją niemniej sympatyczną małżonką – Cristiną. Zdjęcie wykonane w lokalu gastronomiczno-rozrywkowym po uprzednim spożyciu symbolicznej szklaneczki ginu z tonikiem. No, może dwóch, góra pięciu (na trzeźwo trudno byłoby tam usiedzieć…).

***
I jeszcze słówko o wyścigu „Blog Roku”. Otóż okazuje się, że idzie nam doprawdy wybornie. W naszej kategorii („Ja i moje życie”) zgłoszono aż... 1524 blogów! No i nasz radosny tandem – panna Oliwa i Tata, znaczy ja – jesteśmy już w pierwszej trzydziestce... Co tu dużo mówić: Dziękujemy Wam bardzo!

Okazało się jednak, że w owym głosowaniu nie mogą brać udziału nasi Czytelnicy, którzy mieszkają poza Polską. Jak się okazuje są i tacy. Na naszą stronę zaglądają rodacy zamieszkali w Niemczech, Holandii, Islandii, Australii, Ameryce Północnej i Meksyku. No i jeszcze pogodni wyspiarze też tu okiem rzucają.

Bloga (tego i setki przecież innych) czytają więc nie tylko mieszkańcy pięknego kraju nad Wisłą. Głosować mogą jednak tylko oni, bo liczą się wyłącznie sms-y wysłane z polskich komórek (coś chyba nie lubią nas, emigrantów, zdrajców ojczyzny ukochanej…).

Nie podoba mi się ta zasada bardzo. Między innymi dlatego mi się nie podoba, że nie mogę zagłosować na kilka blogów, które lubię i które czytam (oczywiście – jak na narcyza przystało – o swoim nie wspominając...). Krótko mówiąc: napisałem do organizatorów nawet i liścik serdeczny w tej sprawie, aby w przyszłości pomyśleli o zmianie tych – co by nie było – krzywdzących zasad. Oliwa podpowiada, że to za mało. Proponuje uderzyć z pismem stanowczym do ONZ, Komisji Europejskiej, NATO, a nawet Watykanu. O Baracku Obamie nie wspominając...

piątek, 16 stycznia 2009

Dźwięki na dobry dzień



Wczoraj porą zasadniczo wieczorową TataOliwki bawił w przednim towarzystwie, więc z dźwiękami rady nie dałem. Jednak, jak powszechnie wiadomo, co się odwlecze to nie uciecze... Zatem skoro przywołałem tu Ryszarda Milczewskiego-Bruno niechaj i zabrzmi piękna pieśń z jego właśnie słowami. „Gdzieś w nas” Bruno napisał specjalnie dla Marka Grechuty (nagranie to pojawiło się na trzeciej płycie Artysty – „Droga za widnokres” w roku 1972). Wideoklipu niestety Szanowne Państwo dzisiaj nie uświadczy. Brak ruchomych obrazków zupełnie – jak się zaraz Państwo przekona – nie przeszkadza nic a nic. No bo te słowa, no bo ta muzyka, no bo to wykonanie... Smacznego!

czwartek, 15 stycznia 2009

Ciekawość


Wuj Tygrys przybiegł dzisiaj z wyraźnie radosną miną, dzierżąc przy owym uradowaniu ostatni numer „Polityki”.

W gazecie rzecz o „Siekierezadzie” Edwarda Stachury, który – jak pisze Mirosław Pęczak – był człowiekiem drogi. Stachura w owym przemierzaniu dróg, docierał i do naszego rodzinnego Grudziądza. A bywał tu, czyli tam, za sprawą swojego serdecznego przyjaciela, Ryszarda Milczewskiego-Bruno.

W „Polityce” taki oto fragment wspomnień Stachury:

Swoją ciekawość trzeba umieć doskonalić. Jeden jedzie na Majorkę, drugi do Grudziądza, ale nie znaczy to, że swoją ciekawość i ciekawość świata bardziej udoskonali ten pierwszy. Podróż do Grudziądza może być dla tego drugiego o wiele bardziej ciekawa i egzotyczna niż dla tego pierwszego podróż do Santa Cruz de Tenerife. Poza tym jest taka sprawa, że gdziekolwiek by się nie pojechało, spotyka się tam, gdzie się dotarło, przede wszystkim to, co się ze sobą, to znaczy sobą, przywiozło. Jeżeli przywiozło się sobą niewiele – tako niewiele się w drugim końcu świata spotyka. I tu nic nie pomoże.

***
Wstyd przyznać, ale nie mogę załączyć obrazka Grudziądza, bo nie mam. A nie mam, bo dopiero tu, w mieście Londyn, swój pierwszy aparat drogą zakupu nabyłem. A jak już nabyłem, to i zdjęcia zacząłem robić. A jak zdjęć zaczęło przybywać, to – niektórymi z nich – postanowiłem podzielić się z Państwem Szanownym. I tak powstało to, co powstało. Załączam więc obrazek z lotu, bo przecież człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać…

środa, 14 stycznia 2009

Dźwięki na dobrą noc




W naszej kuchni muzycznych uniesień przyszła pora na CocoRosie. Siostry są dwie – Sierra i Bianca i głosy mają takie, że mrówki biegają nie tylko po plecach. W oczekiwaniu na ich najnowszy album (już za chwilę, już za momencik) proponuję pieśń z roku 2004 „Beautiful Boyz” wykonaną z Antonym Hegarty (tak, tak – tym z Antony and the Johnsons). Smacznego!

Biadolenie


Trzy dni przed XVII Finałem Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, wydawany w Londynie „Dziennik Polski” zamieścił całostronicowy artykuł pod jakże optymistycznym tytułem „Kryzys dobija Owsiaka”. Kwintesencja polskiego biadolenia w całej swej okazałości.

Wielu z nas, Polaków, uwielbia biadolić. Kręcić nosem, narzekać, umniejszać sukcesy innych, marudzić i wybrzydzać. Krótko mówiąc: szklanka jest do połowy pusta, nigdy zaś do połowy pełna! Irytuje mnie to nasze narodowe malkontenctwo i wszechobecny pesymizm. A jak przeczytałem przywołany artykuł, no to się aż zagotowałem.

„Wielka Orkiestra, małe emocje. Tym razem finał WOŚP zagra ciszej i skromniej – zarówno w Polsce, jak i Wielkiej Brytanii. Wygląda na to, że kryzys finansowy zaszkodził nawet Jurkowi Owsiakowi” – zaczyna swój tekst dziennikarz pan.. Szkoda tylko, że przed napisaniem artykułu nie zajrzał na strony internetowe Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Wówczas nie musiałby uprawiać swojego zupełnie niepotrzebnego czarnowidztwa.

O tym, że Orkiestra nie zagra w tym roku w Londynie wiadomo było już od dawna (potwierdził to zresztą sam Jerzy Owsiak, którzy na początku grudnia ubiegłego roku gościł w Londynie). „Dziennik”, wbrew prawdzie pisze jednak, że „sztab WOŚP został w ostatniej chwili rozwiązany”. Jak można rozwiązać coś, co w ogóle nie powstało?

Autor tego jakże nierzetelnego artykułu pisze również, że na Wyspach sztaby zarejestrowano jedynie w Edynburgu, Newcastle i Nottingham. Szkoda, że zapomniał wspomnieć o Liverpoolu i Leicester. Nie o liczbę sztabów tu jednak chodzi. To, że Orkiestra nie zagrała w Londynie, nie oznacza przecież, że Polacy tu mieszkający nie mogli wesprzeć tegorocznego Finału. Bo mogli. Dziś, w dobie powszechnego dostępu do Internetu, wystarczy poświęcić nie więcej niż kilka minut, by zasilić konto Orkiestry. Kilka wydawanych w Londynie gazet
zamieściło jeszcze przed Finałem namiary na orkiestrową stronę i numery kont. Każdy mógł więc, w miarę własnych potrzeb i możliwości, wesprzeć XVII Finał. „Dziennik Polski” takich informacji już nie podał. Wolał biadolić i narzekać nie proponując nic w zamian.

Zanim w minioną niedzielę rozbrzmiał wielki Finał wiadomo było, że ponad 120 tys. wolontariuszy w ponad 1300 zarejestrowanych sztabach będzie zbierało pieniądze. Po co więc pisać o kryzysie, o małym zainteresowaniu, o zjeżdżaniu po równi pochyłej? Londyn nie jest przecież pępkiem świata. Oczywiście, wielka szkoda, że zabrakło tu w tym roku orkiestrowego grania. Ale zabrakło przecież nie po raz pierwszy! Orkiestra zagrała w setkach innych miast. I z tego należy się cieszyć!

Jerzy Owsiak już w grudniu apelował do polskich dziennikarzy o zdrowy rozsądek. Prosił, by nie pisać o wyimaginowanych kryzysach i rzekomych problemach. „Dyrygent” Orkiestry wielokrotnie podkreślał, by media, miast biadolić, dostrzegały ogromne zaangażowanie tysięcy młodych Polaków, by pokazywały ich wspaniałą pracę i chęć pomagania innym. Niestety, jak widać, słowa Owsiaka nie dotarły do redakcji londyńskiego pisemka. Tu wybrano indolencję i czarnowidztwo.

XVII Finał pokazał, że – wbrew oświadczeniu „Dziennika”– kryzys nie dobił Owsiaka. Wprost przeciwnie. Tegoroczny Finał okazał się wielkim sukcesem. I choć liczenie pieniędzy trwa nadal Jerzy Owsiak podczas poniedziałkowej konferencji prasowej powiedział: Jeśli chodzi o finansowy wymiar Finału – już teraz wiemy, że będziemy mogli kupić sprzęt, o którym marzyliśmy planując temat Finału. Uda nam się także sfinansować zakupy dla polskich hospicjów dziecięcych, a także utrzymać nasze programy medyczne oraz edukacyjny program „Ratujemy i Uczymy Ratować”. No i po co było to całe biadolenie?

***
Na złączonym obrazku (lekko archiwalnym) Szanowne Państwo może zobaczyć pannę Oliwę, dla której szklanka zazwyczaj jest do połowy pełna oraz ukochaną mamę TatyOliwki, dla której szklanka… jaka znowu szklanka?!

wtorek, 13 stycznia 2009

Dźwięki na dobrą noc



Skoro pojawiła się miłosna deklaracja do kina, muzycznie nie może być inaczej. Doskonale pamiętam, kiedy oglądałem ten film po raz pierwszy. Właściciel kina, w którym pracowałem, stał obok mnie, a ja widziałem w jego oczach łzy… Wielokrotnie potem wracałem do tego filmu. I łzy też powracały.
To „Cinema Paradiso” w reżyserii Giuseppe Tornatore z muzyką Ennio Morricone. Smacznego!

W kinie wuja Marka














Panna Oliwa uwielbia oglądać filmy: i te polskie i te zagraniczne też. Prym wiodą, rzecz oczywista, bajki. Ale nie tylko rysunkowymi postaciami Oliwa się ekscytuje.

Przyznam uczciwe, że to zamiłowanie do ruchomych obrazków bardzo TatęOliwki cieszy. Osiem niezwykłych, co tam niezwykłych!, pięknych osiem lat spędziłem pracując w kinie. Wcześniej był i mały, niestety niedokończony, epizod z filmoznawstwem na UJ. No a na samym początku były regularne wyjścia do kina z tatą. Za Torbicką Grażyną mogę więc śmiało powiedzieć, że kocham kino i ową miłość staram się także przekazać córce mej (póki co) jedynej.

Chodzimy więc do kina w mieście Londyn. W niedzielę wybraliśmy się na ten przykład na „The Tale of Despereaux”, czyli przesympatyczną opowieść o myszach, szczurach, a przy okazji i ludziach. Tytułowy Despereaux to mysz z ogromnymi uszami, która różni się od swoich kompanów nie tylko wyglądem. Czyta mądre księgi, niczego się nie boi, jest dżentelmenem no i jeszcze zakochuje się w księżniczce (bo rzecz dzieje się w dawnych czasach w pięknym zamku). Ubawiłem się przednio. Oliwa chyba nieco mniej, bo nie podobały jej się zbytnio szczury zasadniczo wredne (z jednym wszakże, jak to w bajkach bywa, wyjątkiem). I choć bajka córki nie powaliła, to i tak radości z wyjścia do kina nie kryła (tak na marginesie: gdyby O. na każdym filmie wzdychała miałbym uzasadnione powody do obaw…).

Filmy najlepiej oglądać w kinie. Rzecz to oczywista i nie podlegająca dyskusji. No ale nie zawsze do kina iść można. Wtedy zostaje ekran domowego komputera, tudzież wuj Marek.

No bo wuj Marek jest szczęśliwym posiadaczem projektora i ekranu co to zjeżdża z sufitu. Zatem po wybornym obiadku zaserwowanym przez wuja Tygrysa (wczoraj podałem menu), przyszła pora na oglądanie w pokoju wuja Marka (panna O. wyboru wielkiego nie miała, oglądała więc Toma i Jeerego; nie lubię, nie lubię…).

Załączam zatem garść obrazków z tego właśnie oglądania (Pomęczyłem nieco Oliwę: przez kilka chwil oglądała bowiem bajkę w odbiciu w wielkim lustrze; potem, jak widać, dołączyła i żona osobista. A wczoraj, gdy panna O. przeglądała zdjęcia rzekła z nieukrywana radością: wygląda jakbym występowała w tej bajce. Aktorka znaczy się...).

Po bajce przyszła zaś pora na „Wojnę domową”. Pani Irena Kwiatkowska to jest, że tak powiem, gość! O Jaremie Stępowskim, co to zbierał suchy chleb dla konia, nawet nie wspomnę…

poniedziałek, 12 stycznia 2009

Dźwięki na dobrą noc



Mam nadzieję, że w lutym przyjedzie do nas Jędrzej (znaczy się osobisty brat Daniela). A jak przyjedzie to, mam nadzieję kolejną, przywiezie garść płyt wydanych w kraju nad Wisłą. Między innymi album pana Michała Jacaszka „Treny” przywiezie. Oto co piszą o tym albumie na stronie Jacaszka: Projekt który łączy elektronikę z brzmieniami klasycznymi . Klasyczne instrumenty, wokalowe improwizacje, poddane zostały rozmaitym elektronicznym zabiegom. Efektem jest charakterystyczne nieco zabrudzone, spatynowane brzmienie lo-fi, zestawione potem z surowymi partiami skrzypiec wiolonczeli i wokalu. „Sięgnąłem po brzmienia harfy, fortepianu, orkiestry smyczkowej. Zebrane próbki dość mozolnie obrabiałem elektronicznie, budując wstępnie harmonie i frazy. Stefan Wesołowski rozwinął moje aranże, wzbogacił je harmonicznie, komponując a następnie nagrywając partie skrzypiec i wiolonczeli ( na wiolonczeli Ania Śmiszek-Wesołowska). Maja wzbogaciła muzykę pięknymi sopranowymi improwizacjami, posługując się czasem chorałową manierą”.
A tak właśnie grają. Smacznego!

Plackowanie







W sobotę wybraliśmy się do wuja Tygrysa na proszony obiad. Wesoła kompanija w pociąg, raz, dwa, trzy (a w zasadzie to pięćdziesiąt trzy) i już jesteśmy na miejscu. Tym razem rozpływaliśmy się z zachwytu nad plackami ziemniaczanymi zapiekanymi ze szpinakiem i serami-śmierdzielami. Ola Boga!

Sobotnie obiady u wuja Tygrysa sprawiają nam, co tu dużo mówić, radość zasadniczo wielką. Rarytasy do jedzenia plus rarytasy do picia (tym razem czerwona Rioja) – oto tradycyjny zestaw obowiązkowy. Placki ziemniaczane smażyły się na patelniach dwóch (jedną obsługiwał gospodarz pan, drugą – małżonka ma osobista), wino w niezwykły sposób ulatywało z kolejnych butelek, Matysia spała, rodzice Matysi prasę czytali, Oliwka oglądała bajki, Marek doglądał towarzystwo, Mateusz tarł ser, TataOliwki ser podżerał, czyli krótko mówiąc: dobrze podzielona praca podstawą sukcesu kulinarnego!

No a potem czekoladowe lody, a na deser właściwy: dwa odcinki „Wojny domowej” oglądane na wielkim ekranie w pokoju wujka Marka. Czegóż nam więcej do szczęścia potrzeba? No niczego więcej, oto właściwa odpowiedź.

***
Na pierwszej stronie dzisiejszego wydania darmowej gazetki „Metro” (ponad milion egz. nakładu) oraz szacownego „The Times” – wielgaśne zdjęcia z wczorajszego meczu Manchester United – Chelsea London. Żadne tam Mistrzostwa Świata, żadna tam Liga Misiów, ot kolejny ligowy mecz. No i hyc na połowę pierwszej strony. Tak, w Albionie piłkę kopaną kochają...