Na dobry początek:

[Miś nadaje na poczcie telegram]

Kobieta na poczcie: Ro-mecz-ku! Przy-jazd nie-ak-tu-alny! Ca-łuję! Rysiek.

Miś (do Oli): Bardzo żałuję. Nie chodzi mi o mnie... Chciałem żebyś zagrała u Romka.

Ola: Misiu! Misiu, wymyśl coś! Ty jesteś taki mądry!

Kobieta na poczcie: Nie mogę wysłać tej depeszy! Nie ma takiego miasta - Londyn! Jest Lądek, Lądek Zdrój, tak...

Miś: Londyn - miasto w Anglii.

Kobieta na poczcie: To co mi pan nic nie mówi?!

Miś: No mówię pani właśnie.

Kobieta na poczcie: To przecież ja muszę pójść i poszukać, zobaczyć gdzie to jest. Cholera jasna...

***
Jaki będzie ów blog? Pojęcia większego nie mam.
Na pewno jednak znajdzie się tu co nieco o:
a/ Londynie (bo taki tytuł byłem obrałem)
b/ Polakach (bo jakoś tu, nad Tamizą, dużo nas, oj dużo)
c/ Moich z aparatem zmaganiach
d/ Oliwce (bo to moja muza, nie tylko zresztą fotograficzna)
Dziękuję za wypowiedź pierwszą. Niestety nie ostatnią.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
wegedzieciak.pl

piątek, 3 października 2008

Pan Kazimierz


Jesień, Jesień, Jesień
złote liście spadają z drzew
Jesień, Jesień, Jesień
dzieci liście zbierają na w-f

Jesień, Jesień, Jesień
złote liście spadają w dół
Jesień, Jesień, Jesień
Marcin znalazł tylko liścia pół

Jesień, Jesień, Jesień
za to Zosia aż cztery w całości
Jesień, Jesień, Jesień
Znowu piątka w dzienniczku zagości


Dzisiejsze spotkanie, Drogie Dzieci, zacząłem utworem słowno-muzycznym z repertuaru kabaretu Mumio. Jesień dotarła i do Londynu. A jak jesień to i tradycyjny już wysyp na Wyspach polskich koncertów. W sobotę i niedzielę wystąpi na ten przykład Kult. Niestety, TataOliwki w tym roku rady nie da. Szkoda. Na otarcie łez fotka pana Kazimierza z londyńskiego koncertu w roku 2006 oraz… wywiad z rzeczonym piosenkarzem.

Rozmowa odbyła się w październiku roku 2005 (ach jak ten czas nad Tamizą pędzi). Wywiad ukazał się drukiem w jednej z londyńskich gazetek, ale i tak pewnie mało kto go przeczytał. No to powtórka z rozrywki.

Kilkanaście dni temu zakończył się XXX Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Jesteś autorem muzyki do obrazu Leszka Wosiewicza pt. „Rozdroże Cafe”, który otrzymał tam nagrody za reżyserię i montaż. Jak oceniasz ten film?
W takiej formie, w jakiej będzie on pokazywany w kinach, widziałem go dopiero raz. Podczas projekcji bardziej koncertowałem się na tym, jak została podłożona muzyka, ponieważ cały montaż dźwiękowy był robiony w Czechach, beze mnie. W różnych sekwencjach montażowych widziałem ten film wielokrotnie. Czasami wydawało mi się, że Leszek działa trochę po omacku i częstokroć jego różnymi wersjami byłem mocno przerażony. Okazuje się jednak, jak na to wskazują nagrody, że taki miał styl pracy. Opinie, które słyszę o „Rozdroże Cafe”, są dosyć pochlebne, więc teraz muszę iść do kina i na spokojnie go zobaczyć. Dlatego od takiej końcowej opinii chciałbym się jeszcze powstrzymać. Jestem z tym filmem uczuciowo związany, więc jak na razie, złego słowa o nim powiedzieć nie dam.

Pozostańmy jeszcze przez chwilę przy tematyce filmowej. Otóż kilka lat temu byłem na wyjątkowym koncercie Kultu w Krakowie. Wyjątkowym, bo zagraliście wówczas razem z „Non-smoking band” – kapelą, w której na gitarze gra Emir Kusturica, jeden z Twoich ulubionych reżyserów...
To prawda. Dla mnie, jest on jednym z największych żyjących obecnie reżyserów, a występ z jego grupą był prawdziwą przyjemnością. Tak naprawdę występowaliśmy razem, żeby „zrobić” im publiczność. Nie ma co ukrywać, że na sam koncert „Non-smoking” pewnie przyszłoby niewiele osób. W sumie zagraliśmy 3 koncerty. Kapela, jak kapela – dość przyjemną muzyczkę grali. Emir Kusturica generalnie lata po scenie z gitarą i gra niewiele. Ale właśnie dzięki niemu zespół zapraszany jest do różnych państw Europy. Nie jest przecież słynny z tego, że gra taką a nie inną muzykę. Kusturica bardzo chce być członkiem zespołu folkowo-rockowego no i wszystkie strony są zadowolone.

Dla mnie największym zarobkiem z tej krótkiej trasy było osobiste poznanie Kusturicy. Obok Martina Scorsese i Quentina Tarantino, Kusturica jest dla mnie najważniejszym współczesnym reżyserem. Wielka Trójca.

Okazał się być bardzo dobrym kompanem, miłym kolegą. Trochę przyzwyczajonym do tego, że wszyscy słuchają, co mówi i nie lubiącym sprzeciwu. Ale to taka jego geniuszowska, leciutka wada. Do tego obaj się bardzo spiknęliśmy i urośliśmy sobie w oczach, ponieważ, jak się okazało, naszą głęboką pasją, o której mało kto wie, jest piłka nożna. Zresztą tak samo, jak i lider „Non-smoking” Nele Karajilic. Jestem, zwłaszcza jeśli chodzi o lata 70, i 80., – nie chwaląc się – chodzącą encyklopedią w tym temacie. Ogromnie zyskałem w oczach Kusturicy, kiedy wyrecytowałem z pamięci skład Jugosławii w meczu z Polską w 1974 roku. Co prawda pamiętałem 10, a 11 zmyśliłem, ale się nie kapnął.

Raz też w restauracji w Warszawie miał zamiar opowiedzieć mi o meczu, po którym Sarajewo już nigdy nie było takie samo. Powiedział: „Zresztą skąd ty możesz wiedzieć o tym meczu?”. A ja na to: chwileczkę, chodzi o spotkanie Zeljeznicar Sarejewo i Videoton Szekesfehervar, 2:1 w półfinale pucharu UEFA 1984/85. No i wtedy z Karajilicem obaj padli na kolana.


Skoro przywołałeś już tak ochoczo piłkę nożną... Czy nadal kibicujesz naszej reprezentacji?
No, a jakiej reprezentacji mam kibicować? Oczywiście, że tak!

Wybierasz się do Manchesteru na najbliższy mecz?
Niestety, nie. Nasz nierozważny menedżer zorganizował nam tego dnia koncert w Toruniu, co jest w ogóle jego fatalną wpadką. Rad byłbym się wybrać, ale obowiązki wzywają.

Jaki wynik typujesz?
Bronię się przed typowaniem, bo nigdy nie trafiam. Cokolwiek by się działo, to chciałbym żebyśmy weszli do finałów mistrzostw świata bez baraży. Jak do tego dojdzie, to już mi wszystko jedno. Może Anglicy, ponieważ ich forma nie jest za wysoka, nie uporają się z Austriakami? Wtedy będzie to już mecz towarzyski. Grając już na luzie, możemy nawet pokusić się o zwycięstwo. Natomiast jeśli będzie to mecz o 1. miejsce, może być dużo trudniej. Trudno nam się zmobilizować w takich ostrych i podbramkowych sytuacjach. Ostatni raz w roku 1973, czyli kawał czasu temu. Wolałbym więc, żeby to był już mecz towarzyski. Jest tyle możliwości, zarówno w naszej grupie, jak i w pozostałych. Mam nadzieję. że to spotkanie będzie się już oglądało bez nerwacji.

Zostawmy już piłkę nożną, a powróćmy do tego, czym parasz się na co dzień czyli do muzyki. „Los się musi odmienić”, niewiele wcześniej podwójny album „Czterdziesty pierwszy”, a teraz praca nad najnowszą płytą Kultu. Na nudę chyba nie narzekasz?
No nie nie narzekam. Nie tyle lubię pracować i mieć dużo pracy, co generalnie bezczynność dość szybko mnie irytuje i nudzi. Chętnie wyjeżdżam, ale kiedy jadę do domku na działkę i po pewnym czasie mało jest do roboty, już mnie nosi. Do tego w sierpniu sprawiłem sobie dość długie wakacje, z których wróciłem pełen energii.

Należałoby jeszcze dodać, że moja praca nad nową płytą Kultu nie jest taka, jak w wypadku „Czterdziestego pierwszego” czy „Los się musi odmienić”. Tam byłem producentem muzycznym, realizatorem i właściwie pełniłem wszystkie ważniejsze funkcje, łącznie oczywiście ze śpiewaniem i pisaniem tekstów. Płytę Kultu robi nasz waltornista i gitarzysta, Banan. A ja podłożyłem swój głos, zaśpiewałem i tak jakby z pewnego dystansu obserwuję, jak to się dzieje. Trochę się obawiałem, ale zanosi się, że będzie ciekawa płyta. Jednak nie tak prędko.


Kiedy premiera?
Myślę, że na gwiazdkę będzie prezent do kupienia.

Jutro zagracie kolejny koncert w Londynie. Śmiem twierdzić, że wśród rodzimych zespołów nie ma takiego, który mógłby dorównać Wam w występach na żywo. Prawdziwy żywioł, profesjonalizm, zabawa trwająca dwie-trzy godziny. Jak to robicie?
Jak widać na załączonym obrazku. Przyzwyczaiłem się do takiej formuły koncertów, że są długie i urozmaicone. Mamy w repertuarze tak dużo piosenek, że jest z czego wybierać. Wynika to i po trochu z mojego – za każdym razem przypominanego i powtarzanego – szacunku dla słuchacza i szeroko pojętego audytorium. To jest mój chlebodawca, a chlebodawcę należy szanować. Nie można wychodzić na scenę i w godzinę odpierdalać jakieś fuszerki, potem jechać dalej i robić to samo, bo na tym można się szybko przejechać. Było w Polsce trochę zespołów, które w ten sposób szybko straciły szacunek publiczności.

Kiedyś byłem wielkim fanem angielskiej grupy Siouxsie And The Banshees. Po koncercie w Warszawie, na który nie raczyli nawet przywieźć własnych instrumentów i zagrali około godziny, łącznie z bisami, straciłem dla nich cały szacunek i przestałem kupować i słuchać ich muzyki.

Koncerty nie są przecież obowiązkiem i przymusem. Dla mnie, na szczęście – i Bogu dzięki – to ogromna przyjemność i fun, jak to się z angielska mówi. Mniej przyjemna jest sprawa z dojeżdżaniem, zwłaszcza tłuczenia się po polskich drogach, gdzie każde wymijanie samochodu grozi śmiercią lub kalectwem. To cud, że jeszcze nie braliśmy udziału w żadnym karambolu.

Koncerty, to jest sama esencja. Nie jest nią nagrywanie płyt, ale właśnie kontakt z żywym słuchaczem. To jest rajcunek.


Lubisz Londyn?
Jak byliśmy tu na pierwszym koncercie, to miałem ambiwalentne odczucia. Londyn znam bardzo dobrze. Mieszkała tu siostra mojej mamy, więc jako dziecko, w latach 70. spędzałem w tym mieście właściwie całe wakacje. Spokojnie mogę powiedzieć, że wtedy Londyn znałem lepiej niż Warszawę. No bo żeby jeszcze zaoszczędzić, to wszędzie chodziło się z buta.

Natomiast, kiedy byłem tu ostatnio, na przełomie lipca i sierpnia, znowu pokochałem to miasto. Zwłaszcza, że zrobiło się takie swojskie, na ulicach ciągle się słyszy polską mowę. Jak ktoś to określił, do tego naszego 17 województwa jadę teraz z ogromną przyjemnością. I to nie jest jakaś kurtuazja, czy przymilanie się.


Kilkanaście lat temu na płycie „Kaseta” nagrałeś piosenkę zatytułowaną „Londyn”. Czy teraz, po tych wszystkich zmianach, kiedy jest w tym mieście tak wielu Polaków, myślałeś o tym, aby znowu nagrać utwór związany ze stolicą Wielkiej Brytanii?
Nie. Natomiast płyty zarówno„Kaseta”, jak i „45-89” zawierają dużo tekstów z czasów, kiedy pracowałem właśnie w Londynie. Miałem taki epizod w życiu, że przyjeżdżałem tu i pomagałem to miasto przynajmniej odnawiać, bo pracowałem wówczas w kilku firmach bardziej remontowych niż budowlanych.

Coraz więcej młodych, wykształconych osób wyjeżdża z Polski w poszukiwaniu nie tylko pracy. Nie martwi Cię ta współczesna, masowa emigracja?
Myślę, że nie jest tak źle, nie dramatyzowałbym. W ogóle jest to nawet pozytywna historia zwłaszcza, że teraz emigracja jest zupełnie czymś innym niż miało to miejsce w latach mojej młodości. Kiedy mój kolega wyjeżdżał w 1986 roku do Niemiec, był przekonany, że wyjeżdża tam na całe życie. Teraz granice są już otwarte.

Bardzo dobrze, w dzisiejszym świecie, być takim kosmopolitycznym człowiekiem. Nie znaczy to, by wyrzec się swoich korzeni, ale mieć możność znalezienia się w każdej sytuacji. Ludzie, którzy teraz wyjeżdżają, nie tracą związku z krajem i uważam, że to będzie z pożytkiem. Mam taką nadzieję, że ludzie sprawujący władzę w Polsce zorientują się, że tak dalej być nie może, jak jest teraz. Część ruszy w świat i będzie się rozwijać w różnych kierunkach, ale część, kiedy stanie już na nogi, pomyśli o inwestowaniu w kraju, o ile będzie miała ku temu stworzone warunki. Od wschodniej granicy dzieje się rzecz analogiczna. W Polsce trudno dziś znaleźć budowę bez kogoś z Białorusi czy Ukrainy.

Bez spraw dotyczących migracji całych części społeczeństw, Europa umrze, bo się starzeje. Nie bójmy się ani emigracji swojej ani emigracji kogokolwiek do naszego kraju. Ona ożywia nowy, europejski organizm i jest jedynym racjonalnym wyjściem.


Mówisz o politykach, którzy powinni zmienić sposób sprawowania władzy. Podobno kilku z nich zachęcało Cię, byś wystartował w tegorocznych wyborach parlamentarnych?
To prawda, kuszono mnie, bym wystartował. Najpierw zadzwonił ktoś z Platformy Obywatelskiej z taką propozycją. Później zaś był u mnie honorowy prezes UPR Janusz Korwin-Mikke. Też mnie kusił.

Musiał bym sobie zmienić głowę, żeby w takim towarzystwie się obracać.


Kilka miesięcy temu „Przekrój” opublikował listę osób, które dla młodego pokolenia Polaków są lub mogłyby być autorytetami. Wśród wymienionych nazwisk znalazłem i Twoje…
Bardzo się cieszę z tego, że ktoś chce mnie nazywać swoim autorytetem i obdarzyć swoim zaufaniem

Żyjemy w czasach kiedy, moim zdaniem, dochodzi do wielu przewartościowań. Czy Twoim zdaniem autorytety są jeszcze potrzebne?
Są, zawsze były i będą potrzebne. Nie myślę jednak, że dochodzi do zasadniczych przewartościowań. Nazwałby to raczej przegrupowaniem. Inne osoby, inne idee stają się dziś wartościami.

Każdy człowiek potrzebuje miłości i mądrości. To są dwie rzeczy, które będą, podejrzewam, constans dopóki istnieje rasa ludzka. A gdy tego brakuje, to wtedy robią się wynaturzenia. Proszę spojrzeć na biografie chociażby Hitlera, Salina czy Mao Tse-tunga. Wszystko wynika z braku miłości, z braku mądrych ludzi, którzy mogliby stanąć przy młodym człowieku.

Autorytety są ze wszech miar potrzebne. Tak, jak jest potrzebna miłość bliźniego swego.


A Kazik Staszewski kogo mógłby nazwać swoim autorytetem?
To są, niestety, osoby, które w większości już nie żyją: Gustaw Herling-Grudziński, Krzysztof Kieślowski, Jerzy Giedroyc. Z żyjących, jeśli chodzi o sprawy muzyczne, to moim ogromnym autorytetem i nauczycielem jest Mazoll – klarnecista, z którym nagrałem jedną płytę. Kilka lat temu nauczył mnie wielu nowych rzeczy w muzyce.

Natomiast jeśli chodzi, o wiedzę na temat świata codziennego, autorytetem jest dla mnie Rafał Ziemkiewicz…


… który też jest felietonistą. Mówię też, bo po pierwsze: Twoje piosenki często nazywane są mini-felietonami, a po drugie: przez dość długi czas publikowałeś swoje felietony na łamach „Gazety Wyborczej”. Dlaczego już tam nie piszesz?
Zatrzymali mi jeden artykuł. Tak naprawdę, to było już trzecie podejście do rozstania. Dwa razy już się obrażałem i odchodziłem, potem godziliśmy się i wracałem. Na początku mojej współpracy z „Gazetą Wyborczą” umówiliśmy się, że żadnych ingerencji w moje teksty nie będzie. Uniosłem się honorem, gdy powiedzieli, że jednego felietonu na pewno nie opublikują. Z dużą chęcią, zaraz potem, wydrukowała go „Gazeta Polska”. Zrezygnowałem ze współpracy z „Wyborczą” wobec tak jawnego niedotrzymywania słowa. Rozstaliśmy się kulturalnie, może nie w przyjaźni, ale w szacunku dla siebie.

Piszesz teraz do innej gazety?
Nie, zrobiłem sobie przerwę.

A myślałeś, by napisane przez siebie felietony zebrać i wydrukować już jako książkę?
Tak. Na początku tego roku zrobiłem nawet obchód po kilku wydawnictwach. Trochę mnie jednak to zniechęciło. Nie bardzo wierzą tam w moje wartości literackie i każdy chce to połączyć z ogromną serią zdjęć, czy z dodatkiem płyty z muzyką. Uważają bowiem, że same teksty mogą się nie sprzedać. Ja natomiast chcę wydać surowy zbiór felietonów. Po trasie, w listopadzie, zasiądę i zrobię samodzielną redakcję tych tekstów i wydam to być może nawet własnym sumptem. Jako literat jestem trochę niedowartościowany, a nie chciałbym się tu tutaj podpierać moją stroną muzyczną.

Na chwilę chciałbym powrócić do Twojej ostatniej, solowej płyty, na której zamieściłeś własną wersję Mazurka Dąbrowskiego. Nie obawiałeś się, że niektóre środowiska w Polsce mogą odsądzać Cię od czci i wiary?
Nie, nie obawiałem się. Sam efekt powstałego utworu bardzo mnie zaskoczył, ponieważ zmieniłem tam naprawdę niewiele. W sumie jedyna rzecz, która została zmieniona, to metrum. Mazurek Dąbrowskiego jest na 3/4, a ja zrobiłem go na 4/4. Okazało się, że zrobił się on wówczas taki dyskotekowy. No i jeszcze harmonie, które podłożył mój kolega, dały efekt inny od tego, co znamy z oryginału.

W Ameryce śpiewanie hymnu, zaczynając od wersji Hendrixa poprzez liczne wersje soulowe, przewraca całą instrumentację do góry nogami. Tam nikt się na to nie obraża. Nie miałem sygnałów, by ten czy ów, był z powodu mojej wersji, mocno oburzony.

Muszę też powiedzieć, że Mazurek Dąbrowskiego pełni tu też funkcję dydaktyczną. Jest to bowiem pełna wersja oryginalnego tekstu. Myślę, że mało kto z nas zna całość…


…To prawda. Przyznaję, że nie znam całego tekstu.
No widzisz. Dopóki sam tego nie opracowałem, znałem tylko pierwsze dwie zwrotki.

„Los się musi odmienić” zaskoczył mnie jeszcze jednym nagraniem, a mianowicie „W Polskę idziemy”. Pamiętam doskonale tę piosenkę głównie dzięki genialnemu wykonaniu Wiesława Gołasa. Skąd pomysł, abyś teraz Ty ją zaśpiewał?
Dość trywialna jest to historia. Zgłosił się do mnie w zeszłym roku Grzegorz Wasowski, syn Jerzego. Powiedział mi, że przygotowuje płytę z różnymi wersjami piosenek swojego taty. Zapytał mnie czy nie zaśpiewałbym w „W Polskę idziemy drodzy Panowie”? Dosyć się podjarałem do pomysłu, ponieważ piosenka bardzo fajna. No i nie czekając na dalsze ustalenia, zabrałem się do roboty. Włożyłem w to sporo pracy i pieniędzy, bo np. sekcję smyczkową nagrywałem na Teneryfie. Mam tam znajomego skrzypka, który z różnych powodów do Polski przyjechać nie może, więc wynająłem tam studio. Jako, że pan Wasowski się nie odzywał, zadzwoniłem do niego, żeby zapytać o losy płyty. Niestety okazało się, że nie udało się zdobyć kasy, więc składanki nie będzie. Umówiliśmy się wówczas, że jeśli do 31 grudnia roku ubiegłego nadal się nie wyjaśni sprawa tego albumu, to do mnie zadzwoni i da mi wolną rękę. Słowa dotrzymał. Zadzwonił o wpół dwunastej w Sylwestra i powiedział, że mogę ten utwór opublikować na swojej solowej płycie, co uczyniłem. Zresztą bardzo długo siedziałem nad tą piosenka. W sumie osiem wersji tej piosenki w różnych stylistykach i aranżacjach ponagrywałem. Właśnie okazały się one na drugim singlu.

Wspomniałeś, że premiera najnowszej płyty Kultu przewidziana jest pod koniec grudnia. Czy jutro w Astorii zagracie jakieś utwory z tego nie wydanego jeszcze krążka?
Tak, ale nie wiem jeszcze dokładnie co. Ten jutrzejszy koncert rozpoczyna naszą cykliczną, październikową trasę, na której będziemy już grali nowy materiał, ale oczywiście nie wszystko. Na pewno natomiast nie zabraknie utworów z poprzednich płyt.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Za co kochamy Kazika? Za wszystko.
Niemniej jednak festiwal w Gdyni ponoć w tym roku nędzny.

PS
Lece doszukać liści aby jeszcze bardziej wszystkich przebić . Taka ambitna jeZdem. Proszę Matyldę połaskotać w stópkę.

TataOliwki pisze...

Matylda połaskotana :)

A tegoroczny festiwal w Gdyni ponoć obfitował w świetne filmy ino jury nagrodziło coś jakby nieco innego...

Anonimowy pisze...

Czyli jak z PZPN-em? Władze co innego i ludkowie co innego.