Na dobry początek:

[Miś nadaje na poczcie telegram]

Kobieta na poczcie: Ro-mecz-ku! Przy-jazd nie-ak-tu-alny! Ca-łuję! Rysiek.

Miś (do Oli): Bardzo żałuję. Nie chodzi mi o mnie... Chciałem żebyś zagrała u Romka.

Ola: Misiu! Misiu, wymyśl coś! Ty jesteś taki mądry!

Kobieta na poczcie: Nie mogę wysłać tej depeszy! Nie ma takiego miasta - Londyn! Jest Lądek, Lądek Zdrój, tak...

Miś: Londyn - miasto w Anglii.

Kobieta na poczcie: To co mi pan nic nie mówi?!

Miś: No mówię pani właśnie.

Kobieta na poczcie: To przecież ja muszę pójść i poszukać, zobaczyć gdzie to jest. Cholera jasna...

***
Jaki będzie ów blog? Pojęcia większego nie mam.
Na pewno jednak znajdzie się tu co nieco o:
a/ Londynie (bo taki tytuł byłem obrałem)
b/ Polakach (bo jakoś tu, nad Tamizą, dużo nas, oj dużo)
c/ Moich z aparatem zmaganiach
d/ Oliwce (bo to moja muza, nie tylko zresztą fotograficzna)
Dziękuję za wypowiedź pierwszą. Niestety nie ostatnią.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
wegedzieciak.pl

czwartek, 31 grudnia 2009

Róbmy swoje!



I tego z całego serca Szanownemu Państwu (a przy tak zwanej okazji także i sobie) na ten nowy, 2010 rok życzę! Niech będzie dobry, a nawet (a co!) ciut lepszy od tego, co to nam dzisiaj w przeszłość odchodzi.

Pogody ducha, więcej warzyw, mniej kłamstw, sympatycznych ludzi u boku, żołądkowej dobrze zmrożonej, samolotów odlatujących (i lądujących!), dań smakowitych, dźwięków urokliwych, zdrowia i miłości. No to może na początek byłoby tyle.

Serdeczności!

środa, 30 grudnia 2009

Dźwięki na dobrą noc



Do dziś nie mogę to uwierzyć – w moim rodzinnym Grudziądzu nie ma już ani jednego sklepu muzycznego z płytami (koszów w supermarketach wypełnionymi tak zwanymi składankami z oczywistych względów w ogóle nie liczę)!!! W blisko stutysięcznym mieście muzyczna posucha wpędziła mnie w smutek i nostalgię. Na szczęście z dźwiękowej depresji wydobył mnie Jędrzej, który to w ramach reanimacji na sygnale dowiózł ostatni album Pustek i debiutancki krążek Spiętego. Obie więcej niż wyborne.

Chciałoby się więcej. Ot, chociażby „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!” zespołu Hey. Utwór „Kto tam? Kto jest w środku?”. Rok 2009. Smacznego!

Kurwa mać!


Ostro, bo się znacząco zagotowałem. Oto bowiem panowie politykierzy znowu położyli łapsko na mojej ulubionej Trójce. Sytuacja taka, że nawet wegetarianie mięsem rzucać muszą. No to rzucam i ja.

Miesiąc temu Komitet Miłośników Trójki opublikował na swojej stronie list otwarty: „Zaniepokojeni personalnymi zmianami w Polskim Radiu, spowodowanymi nową koalicją medialną, chcemy wyrazić nasz zdecydowany protest przeciwko żonglowaniu przez polityków losami Programu III. My, członkowie Komitetu Miłośników Trójki oraz wszyscy, którzy poparli jego działania, obawiamy się, że te polityczne poczynania doprowadzą do zburzenia tego wyjątkowego Programu.

Sytuacja finansowa całej radiofonii publicznej jest dramatyczna. Nasz Komitet powstał m.in. po to, aby ratować wyjątkowy, kulturotwórczy charakter Programu III. Bezprecedensowa współpraca dziennikarzy, twórców i słuchaczy Trójki, która zaczęła się 9 miesięcy temu, przyniosła niespotykane dotąd w publicznych mediach efekty. Tworzony z pasją ambitny program, towarzyszące mu wydarzenia i ogromne zaangażowanie spowodowały nienotowany dotąd wzrost słuchalności i udowodniły, że można tworzyć misyjne Radio na przekór wszystkiemu: przy spadających wpływach z abonamentu oraz w politycznym i proceduralnym zamęcie, panującym wokół mediów publicznych. To właśnie teraz Trójka po raz pierwszy w historii badań osiągnęła tak wysoki zasięg oraz stały wzrost udziałów w rynku, szczególnie wśród młodych słuchaczy.

Czujemy się osobiście odpowiedzialni za losy tej anteny, która dzięki ogromnej pracy Zespołu i wsparciu swoich Słuchaczy wychowuje z każdym rokiem nowe pokolenia polskiej inteligencji. Nie rozmieniajmy potencjału Trójki na drobne, podporządkowując ją politycznym rozgrywkom i nominacjom”.


Wczoraj owym listem, podpisanym m.in. przez Urszulę Dudziak, Annę Dymną, Romana Gutka, Pawła Helle, Lecha Jarenkę, Andrzeja Poniedzielskiego, Wojciecha Pszoniaka, Magdę Umer i Wojciecha Waglewskiego, swoje dupska wytarli panowie politykierzy. Bez podania przyczyn odwołano szefową Trójki – Magdę Jethon. Jej miejsce zajął forsowany przez PiS Jacek Sobala.

Co dalej? Wczoraj wieczorową porą ze słuchaczami, czyli także i z TatąOliwki pożegnali się już Wojciech Waglewski i Fisz. Kto następny?

Było dobrze, było coraz lepiej. No i bach! Kurwa mać!

wtorek, 29 grudnia 2009

…i po Świętach





Ach, cóż to były za piękne Święta! Po siedemnastogodzinnym oczekiwaniu na aeroplan nie mogłyby być przecież inne! A było to tak:

Jeszcze na dwie godzinny przed planowanym odlotem beztrosko buszowaliśmy po lotniskowych kramach. Spokojnie i bez zadyszki wespół z panną Oliwą wybierałem flaszkę dla wuja Maćka i wyborne ciasteczka dla familii. Potem wypiliśmy gorącą czekoladę i pewnym krokiem udaliśmy się do samolotu. No i kiedy rozsiadaliśmy się wygodnie w naszych fotelach nad Luton zaczął padać śnieg. Nie jakieś tam bajkowe, pojedyncze płatki, ale – w co trudno do dziś uwierzyć wyspiarzom – prawdziwa śnieżna nawałnica. Była godzina 21.00 kiedy opuszczaliśmy samolot. Mieliśmy do niego powrócić o 23.00. No właśnie, mieliśmy.

Okazało się bowiem, że śniegu było dużo, a ludzi do jego odgarnięcia znacznie mniej. Pasu startowego odśnieżyć się nie dało (inna sprawa, że Luton w odróżnieniu od większości polskich lotnisk nie posiada podgrzewanych pasów). Śnieg spadł i za żadną cholerę sam zniknąć nie chciał. Jednym słowem klops. Oczywiście nie dla panny Oliwy.

Biegała i podskakiwała. Zaczepiała – nie bójmy się tego słowa – wkurwionych pasażerów. Ze swoim nieodzownym pudełkiem kredek zachęcała do wspólnego rysowania. No, a kiedy przyprowadziła dwie studentki z Gdańska (lat 19 i 25) Tata Oliwki również złość wszelką porzucił. Zuch dziewczyna!

Studentki, jak to studentki, i flaszkę Martini otworzyły, i rozmową miłą zabawiały. Wszystkie trzy padły ze zmęczenia o godz. 4.40. Tata zaś czuwał i kieszonkowym aparatem małżonki osobistej sen spokojny uwieczniał.

Mimo zmęczenia i upływających godzin atmosfera na lotnisku była doprawdy wyborna. Ludzie życzliwi, dowcipy przednie, frytki należycie wysmażone. A kiedy po 17 godzinach wchodziliśmy do samolotu były i łzy, i uściski, i wylewne pożegnania. Prawie jak w kolumbijskiej telenoweli.

***
To były piękne Święta. Bardzo rodzinne (małżonka osobista doleciała z zaledwie godzinnym opóźnieniem dzień przed Wigilią), bardzo szczęśliwe i bardzo apetyczne. Przy tak zwanej okazji odbyłem jeszcze kilka pysznych spotkań (z symbolicznym kieliszkiem wina w tle, no może dwoma) z dawno niewidzianymi kompanami. Krótko mówiąc: niech się pali, niech się wali, niech śnieg pada jak oszalały – Święta trzeba spędzać w Polsce u boku rodziny.

Załączam garść lotniskowych obrazków. Z rodzinnego świętowania już nie – było tak uroczo, że o pstrykaniu nikt nawet nie myślał…

czwartek, 17 grudnia 2009

Pięknych Świąt!

Mama i Tata są szczęśliwymi nieposiadaczami komputera (Można? Można!), więc już dziś, na chwilę przed wyfrunięciem z miasta Londyn, spieszę ze świątecznymi życzeniami.

Niech będą piękne, niech będą radosne i jeśli to tylko możliwe – niech będą bardzo rodzinne! A przy tak zwanej okazji niech będą także mroźne za oknem i pyszne przy stole. Wszystkiego Dobrego!

Do zobaczenia za dni 11, czyli jeszcze w tym roku….

wtorek, 15 grudnia 2009

Oliwkowa Wytwórnia Fotografii Ślubnej



No i jest. Oliwkowa Wytwórnia Fotografii Ślubnej rusza w nieznane…

Jak Szanowne Państwo kliknie w baner co to ciut wyżej był się pojawił, jasność nastanie i wszystko wiadomym będzie.

Na dobry początek Wytwórni – Romka i Tomek z rodzinnym Grudziądzem w tle…

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Dźwięki na dobrą noc



Kolega Jędrzej Z. wraz z Kolegą Michałem P. zadzwonili nie dalej jak w sobotę. Zadzwonili – nie bójmy się tych słów – pod wpływem alkoholu. Któż mógłby przypuszczać, któż mógłby się tego spodziewać? Podobno to tylko wino, podobno tylko czerwone…

Koledzy zadzwonili i pieśń pewną polecili. Oto i ona. Formacja Chłopięca Legitymacje. Dla ułatwienia zamieszczam również tekst (Żeby nie było, że się wygłupiam, że jaja sobie z Szanownego Państwa robię – tekst piosenki pochodzi z oficjalnej strony Formacji...). „Hambrryda”, rok 2009. Smacznego!

Hambyrry cuniu – „Eelbe”:
Hambyry doryz,
Hambyrry dorym.
Byrrymy hwoem bdyyn,
Bymy?! Somy byle.

Hambrymy ma - boby,
Hambrry: Aj uo uejuy,
Byyn louyn,
Brrryn hałzołzły!
Byyn „ldogy”
Hammbrryezt.
Hambrryna doy ejem
Doy deysu!

Hambrrryda Brryda Brrryda,
Hambrrryda Brryda Brrryda,
Hambrrryda Brryda Brrryda,
Hambrrryda Brryda Brrryda.

Hambuet de bouzauet,
Brezo... minymourum,
Hambruat, uet, hart,
Mbeueolest.
Ham buruelo zyuy?!
- Hambruelory,
Burlen brrle so meny
plum buue.
Hambrruelarda, hambudue "dogo",
Hambrruelarda ejo: - Lor, lor, boo?

Hambrrryda Brryda Brrryda,
Hambrrryda Brryda Brrryda,
Hambrrryda Brryda Brrryda,
Hambrrryda Brryda Brrryda.

Hamdyryp.
An mu som dabree...
Ho ubst dom brryt ce.
Hom brryy... to est
Hom burlderloy o may.
Ha en is on "geld gey"!

O bulun myyj!
Hambbrycy,
Hambuuu ny,
Hammbysy yyn!
Ue nat niuuet?
Niu dat!
Mljiadu!
Du!
Uue!
Dje rge gee!!!

Hammeonniam...

Hambrrryda Brryda Brrryda,
Hambrrryda Brryda Brrryda, x 2
Hambrrryda Brryda Brrryda,
Hambrrryda Brryda Brrryda.

Jesienna Oliwa



Byłem wczoraj z Oliwą na Festiwalu Czekolady. Jeśli powiem, że było pysznie, to w zasadzie nie powiem nic. No to – póki co – o czekoladzie nie mówię nic. Teraz pora na inną słodycz: panna O. w autobusie piętrowym linii 172.

Jak widać na załączonym obrazku panna Oliwa rośnie jak na czekoladzie. Znaczy się pyszna jest i słodka. W niedzielę, 13 grudnia roku bieżącego, w autobusie piętrowym linii 172, gdzieś w okolicach Elephant and Castle około godz. 14.30 Oliwka popadła w jesienną zadumę. O godz. 14.31, w chwili kiedy aparat lądował w plecaku, jesienna zaduma było już tylko wspomnieniem. Dalszy ciąg autobusowej podróży upłynął nam na radowaniu się wyjazdem do Polski.

Już za chwilę, już za momencik (w czwartek 17 grudnia o godz. 20.20) wyruszymy do kraju przodków. Małżonka osobista dołączy nieco później. Hura! Hura! Hura!

Zagadka. Czy TataOliwki podskakuje z radości, bo:
a/ leci na 10 dni do Mamy i Taty, czyli do rodzinnego miasta?
b/ leci na 10 dni do Mamy i Taty, czyli do rodzinnego miasta, z czego aż 6 dni będzie bez nadzoru małżonki osobistej, w ciągu to których dni spotka się z druhami dawno niewidzianymi?
c/ leci na 10 dni do Mamy i Taty, czyli do rodzinnego miasta, z czego aż 6 dni będzie bez nadzoru małżonki osobistej, w ciągu to których dni spotka się z druhami dawno niewidzianymi, którzy (druhowie, nie dni) gorzką żołądkową brzydzą się równie mocno jak on (czyli ja)?

Na zwycięzców konkursu czekają atrakcyjne nagrody.

piątek, 11 grudnia 2009

Kino na dobry dzień



W naszym objazdowym kinie na pogodnych kółkach pora na krótkometrażowy film Christine Rabette pod wszystko mówiącym tytułem „Merci”. Rok 2002. Smacznego!

środa, 9 grudnia 2009

Dźwięki na dobrą noc



Dwa łyki polskiej muzyki, czyli nowa, jakże smakowita, pani Renata. Tytułowy utwór z płyty „Odjazd”. Rok 2009. Smacznego!

Miś wiecznie żywy

Rzeczywistość udowadnia, że absurdalnych sytuacji do uwiecznienia na filmowej taśmie mamy dziś pod dostatkiem. Problem w tym, że Bareja był tylko jeden.

W 80. rocznicę urodzin Stanisława Barei – najwspanialszego reżysera polskich komedii – ukazała się książka Macieja Replewicza „Stanisław Bareja. Król krzywego zwierciadła”. Z tej niesztampowej biografii dowiadujemy się, że Bareję życie nie rozpieszczało. Za sprawą czujnych cenzorów, dyspozycyjnych dziennikarzy i „życzliwych” kolegów po fachu, napotykał on na ciągłe przeszkody. Cenzorskie nożyce okrajały kolejne sceny jego kolejnych filmów. Szczęścia nie miały także i telewizyjne seriale, które miast bawić widzów przez lata zalegały na półkach. Reżyserowi zarzucano nie tylko niechlujstwo warsztatowe, ale – w co trudno dziś uwierzyć – także mało wybredny dowcip.

„Chyba w ogóle dlatego zostałem reżyserem, by móc robić komedie” – mówił w jednym z wywiadów Bareja. Dziś, 22 lata po Jego śmierci, polska kinematografia cierpi na chroniczny brak komedii. Współczesne wyroby komediopodobne z prawdziwymi komediami mają tyle wspólnego, ile peerelowskie wyroby czekoladopodobne miały z prawdziwą czekoladą. Rodzime produkcje rażą więc swoją bylejakością, wulgarnym językiem, a nade wszystko brakiem dowcipu. Komedie, które nie śmieszą i nie bawią – czyż może być coś bardziej ponurego?

Stanisław Bareja, co zgodnie podkreślają jego przyjaciele, był znakomitym obserwatorem. Hanna Kotkowska-Bareja, żona reżysera: „Zawsze najbardziej inspirowała go rzeczywistość (...), w jego filmach znalazły się więc fragmenty naszego życia – miejsca, sytuacje, wydarzenia, często też przedmioty”. Twórców współczesnych polskich „komedii” otaczająca rzeczywistość – nie wiedzieć dlaczego – w ogóle nie inspiruje. Absurdów i nonsensów godnych uwiecznienie na filmowej taśmie tak jak nie brakowało w PRL-u, tak nie brakuje i dzisiaj. Także tu, w „polskim Londynie”.

Rocznica urodzin Stanisława Barei wydaje mi się dobrą okazją do przypomnienia mojej ulubionej barejowskiej historyjki z miasta Londyn.

Pewnego razu wybrałem się z małżonką osobistą na filiżankę kawy do kawiarenki „Maja” w POSK-u. Po chwili, do naszego stolika, dołączyła grupa znajomych, którzy mieli ochotę napić się polskiego piwa. Niestety, okazało się, że ów trunek podaje się tu wyłącznie do… ciepłych posiłków. Zaskoczeni tą informacją postanowili – mimo iż głodu specjalnie nie odczuwali – zamówić trzy porcje zupy. Na nic to jednak się nie zdało! Zupa bowiem nie zalicza się w tym lokalu do „piwnej” kategorii. W tym miejscu nie sposób nie zacytować słynnego dialogu z – jak się kolejny raz okazuje – nieśmiertelnego „Misia”:
Kelnerka: Dwie kawy i dwie wuzetki. I co jeszcze?
Ola (do kelnerki): Dlaczego dwie kawy i dwie wuzetki?
Kelnerka: Kawa i wuzetka są obowiązkowe dla każdego. Bijemy się o „Złotą patelnię”.
Miś:
Dobrze, pani pozwoli dwa razy zestaw obowiązkowy.

Smacznego!

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Dźwięki na dobrą noc



Jest wiele powodów, dla których słucham Trójki. Jednym z nich jest to, że tylko tam można usłyszeć dźwięki, które w tej oto chwili Szanownemu Państwu serwuję.

Pan Fred Chichin na gitarze, Pani Catherine Singer przy mikrofonie, czyli francuski duet Rita Mitsouko. Pieśń „Marcia Baïla” z roku 1985. Można – jakie tam można – należy nóżkami przebierać? Nie wiem jak Pani, nie wiem jak Pan, ale ja zabieram się właśnie do nauki kroków tanecznych w teledysku zaprezentowanych. Voila!

Nawarzyć piwa









„Napój alkoholowy o niskiej zawartości alkoholu uzyskiwany w wyniku alkoholowej brzeczki piwnej, otrzymywanej ze zbóż – głównie jęczmienia, bez destylacji” – tyle definicja. Encyklopedyczna regułka nie jest jednak wstanie oddać tego, co czeka na nas w browarze Fuller’s.

Brytyjczycy przywiązani są nie tylko do lewostronnego ruchu ulicznego, ale także do swojego piwa – mętnego, bez bąbelków, bez piany oraz podawanego w dość wysokiej temperaturze (około 12-14 stopni Celsjusza). Ten oryginalny napój to oczywiście tradycyjne „ale”. Na Chiswick warzy się je już od roku 1845, kiedy to trzech dżentelmenów: John Bird Fuller, Henry Smith oraz John Turner powołali do życia browar, który swoimi trunkami zachwyca do dziś.

Trzeba jednak pamiętać, że jeszcze niespełna czterdzieści lat temu, tradycyjne angielskie „ale” (czyli piwo górnej fermentacji uzyskiwane z mieszanki słodu zwykłego i skarmelizowanego) znajdowało się w całkowitym odwrocie. Na wyspach królowały wówczas piwa beczkowe, filtrowane. W 1971 roku zawiązała się pozarządowa organizacja CAMRA (Camping for Real Ale), której – zgodnie z nazwą – nadrzędnym celem było i jest nadal propagowanie owego niepowtarzalnego, niefiltrowanego piwa.

Amatorzy „ale” preferują przechowywanie piwa w beczkach, najlepiej drewnianych. W takiej beczce piwo zaszczepia się po raz drugi drożdżami i ostatni etap fermentacji często przebiega już w pubie. Oczywiście sposób ten wymaga wielkiego doświadczenia i wyczucia. Ważne też, by rozpoczętą beczkę opróżnić w ciągu jednego dnia – ponieważ po 24 godzinach, na wskutek dostępu tlenu, piwo zmienia smak. „Ale” źle znoszą rozlew pod ciśnieniem, więc do napełniania szklanek używa się wyłącznie ręcznych pomp.

W tym miejscu warto dodać, że z opublikowanego niespełna miesiąc temu raportu („Cask Report 2009/10”) wynika, że beczkowe „ale” cieszą się na wyspach coraz większą popularnością. W ostatnich miesiącach przybyło nie tylko nowych smakoszy tego gatunku (dane mówią o kolejnych 400 tys.), ale także pubów, gdzie serwuje się niefiltrowane piwa. Okazuje się bowiem, że w czasach kryzysu dużo lepiej radzą sobie te lokale, które miast lagerów (czyli piw dolnej fermentacji) oferują spory wybór piw „ale”. Wróćmy jednak na Chiswick.

Od wielu już lat browar Fuller, Smith and Turner plc organizuje wycieczki, podczas których piwosze (nie tylko z Wielkiej Brytanii) poznają sekrety warzenia wyśmienitych piw. Całkiem niedawno TataOliwki miał przyjemność (och jak wielką!) po browarze pospacerować. A wszystko dzięki koledze Grzegorzowi. Dzięki stokrotne!

„Piwo nie tylko trzeba umieć warzyć, ale także trzeba umieć je pić” – mówiła Jane, nasza znakomita przewodniczka, autorka książek, a przede wszystkim wielka pasjonatka piw górnej fermentacji Według niej charakterystyczne brzuszyska będące znakiem rozpoznawczym piwoszy, biorą się nie tyle od litrów wypitego trunku, ile od braku ruchu. „Pij piwo, ciesz się jego smakiem, ale także ruszaj się, dbaj o kondycję” – przekonywała zerkając w moją (dlaczego, ach dlaczego?) stronę.

Zwiedzanie browaru na Chiswick kończy się, i tu chyba nie będzie żadnej niespodzianki, degustacją piw. A jest co degustować! Dziś browar na Chiswick warzy 12 różnych piw (ESB –Extra Special Bitter, HSB – Horndean Special Bitter, London Pride, Golden Pride, Organic Honey Dew, London Porter, Chiswick Bitter, 1845, Vintage Ale, Discovery, Seafarers Ale, Brewer's Reserve). Do tego dochodzi kilkanaście piw sezonowych: np. teraz, w grudniu oczekuje nas Jack Frost.

Po godzinnym oglądaniu ogromnych beczek i zbiorników wypicie świeżego piwa trudno porównać z czymkolwiek innym. W podziemiach browaru, w których zgromadzono także historyczne pamiątki, każdej napełnionej szklaneczce towarzyszyła również fascynująca opowieść Jane: o chmielu, jęczmieniu, wodzie i drożdżach. Tak proste składniki, a tak niezwykły produkt końcowy. Mniam!

Po powrocie z wycieczki małżonka osobista mego entuzjazmu podzielić jednakowoż nie chciała. Skandal!

piątek, 4 grudnia 2009

Kino na dobry dzień



Bardzo lubię oglądać filmy. Mam nadzieję, że Szanowne Państwo również. Jeśli tak, to z radością niekłamaną zapraszam do pierwszej odsłony „Kina na dobry dzień”. W naszym kąciku kinematograficznym serwować będziemy wyłącznie (nadzieja pierwsza) filmy inteligentne i wielce pogodne. I choć krótkie, to (nadzieja druga) wystarczą, by w nastrój zasadniczo optymistyczny widownię wprowadzić. Popcornu, póki co, nie podajemy. Akcja!

czwartek, 3 grudnia 2009

Dźwięki na dobrą noc



Dobre, bo polskie (choć w mowie innej, to cała reszta absolutnie nadwiślańska). Pani nazywa się Natalia Fiedorczuk (wcześniej znana m.in. z Happy Pills) i właśnie wydała swój debiutancki album „Nathalie and the Loners”. Utwór „Poster Guy”. Smacznego!

Zapowiedź



Już za chwilę, już za momencik startujemy z własnym przedsiębiorstwem usługowym, czyli wytwórnią zdjęć ślubnych. My, czyli TataOliwki oraz Ben – przesympatyczny mąż mojej przesympatycznej nauczycielki od angielskiej mowy. Wierzę, że będzie cudnie, pięknie i uroczo. No to może na dobry początek obrazek, który będzie otwierał naszą stronę dablju-dablju-dablju. Stronę, której patronuje (dosłownie!) Panna Oliwa. Szczegóły już niebawem…

środa, 2 grudnia 2009

Dźwięki na dobrą noc



Pan nazywa się Micah P. Hinson i głos ma taki, że słuchać mogę wyłącznie z rozdziawioną paszczą. Weźmy na ten przykład pieśń „Beneath the Rose” z roku 2004. Smacznego!

Teatr absurdu

W polskiej prasie wydawanej w Londynie już nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć? A guzik! Na łamach tygodnika „Panorama” ukazał się oto felieton „Mój głos w obronie BNP”. Choć trudno w to uwierzyć, Autor – jak sam podkreśla: imigrant – zabrał się za peany ku czci prawicowych ekstremistów. Równie dobrze mógłby na wyspie ludożerców zostać zwolennikiem kanibalizmu.

Nie mylił się Albert Einstein mówiąc, że ludzka głupota jest nieskończona. Słowa wielkiego fizyka mogłyby być jedynym, i jakże trafnym!, podsumowaniem wspomnianego felietonu. Problem jednak w tym, że rzecz nie tyczy się zapisków umieszczonych na ścianie miejskiego szaletu. Skoro dziennikarze polskiej prasy stają w obronie nacjonalistycznej demagogii, pozwoli Szanowne Państwo, że i ja głos w owej sprawie zabiorę.

Autor wspomnianego felietonu twierdzi, że przeciwko British National Party protestują wyłącznie „nawiedzeni lewicujący postępowcy”. Ani nie jestem nawiedzony (w razie wątpliwości służę odpowiednim zaświadczeniem od księdza proboszcza), ani nie jestem jakoś wyjątkowo lewicujący, o ciągotkach w stronę postępu nie ma już nawet co wspominać. Na szczęście rzeczywistość nie jest tak uboga (by nie rzec prostacka) jak widzi to dziennikarz „Panoramy”. Brytyjska Partia Narodowa jest partią skrajnie nacjonalistyczną, w szeregach której nie brakuje ludzi otwarcie przyznających się do ksenofobicznych i rasistowskich poglądów. Takie są fakty.

Jest więcej niż absurdem, by gazeta tworzona przez imigrantów występowała w obronie partii, która na swych sztandarach wypisaną ma pogardę do… imigrantów. Albo mamy do czynienia z daleko posuniętą schizofrenią, albo z elementarnym brakiem wiedzy i nieznajomością faktów.

Obrońca BNP pisze, że Nicka Griffina, lidera partii, „nie można nazywać niedouczonym kretynem”. Jak zatem nazwać kogoś, kto publicznie stwierdził, że zagłada Żydów to „mieszanina alianckiej propagandy wojennej, kłamstwa przynoszącego wielkie korzyści i polowania na czarownice”? Polski dziennikarz apeluje również, by szlachetnego i prawego Griffina nie porównywać do Andrzeja Leppera. A dlaczegóżby nie porównywać? Obydwaj osiągnęli mistrzostwo w straszeniu współobywateli. Obydwaj to skrajni populiści i demagodzy. W końcu i jednym, i drugim zbyt wiele uwagi poświęcały/poświęcają opiniotwórcze media. Gorzka prawda jest taka, że to dziennikarze ponoszą część odpowiedzialności za to, jak daleko zaszedł Lepper. Ten ludowy trybun umiejętnie bowiem wykorzystał zainteresowanie, jakim nagle obdarzyły go polskie media. Miast ignorować jego populistyczny bełkot, dziennikarze ochoczo nadstawiali mikrofony i kamery. W życiodajnym świetle telewizyjnych reflektorów urósł nam Lepper aż do rangi wicepremiera. Dopiero wówczas słychać było głuche odgłosy bijących się w piersi. Szkoda, że tak późno…

Nick Griffin również wie, jak wykorzystać swoje pięć minut. Po występie w programie „Question Time” notowania BNP gwałtownie wzrosły. Specjaliści od politycznego marketingu publicznie ogłosili, że po debacie w BBC partii przybyło 3 tys. nowych członków. Skrajności i kontrowersje, to przecież ulubiona pożywka dzisiejszych mediów. Tego podobno oczekują sami widzowie. Dziennikarze, są przecież bez winy. Oni przecież tylko informują…

Czerwcowe wybory do europarlamentu pokazały, że wielu krajach Europy jest dziś przyzwolenie na rasizm i ksenofobię. Poselskie mandaty trafiły w ręce prawicowych ekstremistów z Wielkiej Brytanii, Austrii, Włoch, Holandii, Finlandii, Rumunii, Węgier. „Gdy ludzie tracą pracę, nie mogą spłacić kredytów, boją się eksmisji z domu, proste rozwiązania znów są w cenie. A szczególnie takie, które głoszą wrogość do obcych” – mówił niedawno Josef De Witte, szef Centrum Równych Szans w Brukseli. Jak sam przyznał, w jego kraju od początku roku liczba aktów antysemickich zwiększyła się czterokrotnie w porównaniu z rokiem ubiegłym.

Mistrzowie kanalizowania gniewu społecznego swoich obrońców, jak się okazuje, mają również w środowisku przeciwko któremu otwarcie występują. Tego nie wymyśliłby nawet Mrożek.

wtorek, 1 grudnia 2009

Dźwięki na dobrą noc



Editors wydali swój trzeci album (In This Light and On This Evening). Pochodząca z tego krążka pieśń „Papillon” podoba mi się bardziej i bardziej. Pobiegamy?

Królewskie urodziny





Kiedy w roku 1959 w Londynie swoją działalność rozpoczynał Teatr dla Dzieci i Młodzieży „Syrena”, mało kto chyba przypuszczał, że pół wieku później wystawiane przedstawienia nadal będą przyciągały tłumy najmłodszych widzów. Wydawać by się mogło, że w ciągu tych 50 lat zmieniło się niemal wszystko, że dla dzieci liczy się dziś wyłącznie telewizja i Internet. „Syrena” udowadnia jednak, że to nieprawda. Teatr był i jest nadal bardzo potrzebny. Bo tu wszystko jest możliwe: aktorów można nie tylko zobaczyć, ale także z nimi porozmawiać. Teatru na żywo nie da się przecież zastąpić niczym innym.

Nie sposób chyba zliczyć ile w ciągu tych pięćdziesięciu lat „Syrena” wystawiła przedstawień, jak wielu miała widzów. Przez długi czas był to „teatr na kółkach” – bez własnej sceny podróżował z przedstawieniami po całej Anglii. Docierał wszędzie tam, gdzie byli Polacy. Dopiero w roku 1982, kiedy nastąpiło otwarcie sali teatralnej w budynku Polskiego Ośrodka-Społeczno Kulturalnego, „Syrena” znalazła swój wymarzony dom.

„Króla Maciusia I” Syrena wystawiła po raz pierwszy w roku 1974. Kolejny raz bohaterowie Korczaka powrócili na londyńską scenę z okazji 40-lecia istnienia „Syreny”. Swoje półwiecze emigracyjny teatr świętował także tą ponadczasową opowieścią.

Po raz pierwszy wybraliśmy się do teatru całą trójką: Oliwa, mama i ja. Było wybornie. Małżonce osobistej tak się podobało, że nie zważając na zakazy, aparat kieszonkowy dobyła i przedstawienie jęła uwieczniać. Szybka i zdecydowana reakcja służb porządkowych skutecznie ukróciła fotograficzne wybryki Sylwii S. TataOliwki załapać się nie pozwolił. Zuch!.

poniedziałek, 30 listopada 2009

Dźwięki na dobrą noc



Deszcz źle, trzydziestostopniowe upały jakby również. Tak, czy siak drobina słońca potrzebna jest i basta. Co na to pan Kazimierz?

Słoneczne wspomnienia










Pada i pada. No ale skoro jesień, skoro mieszka się w mieście Londyn, no to chyba musi padać, co nie? No to mówię przecież, że pada i pada.

Za oknem deszcz, a w domu zmiana umeblowania. Drogą zakupu nabyłem właśnie urody cudnej biurko. W końcu mogę wygodnie pisać, wygodnie zdjęcia obrabiać, wygodnie filmy oglądać. Wcześniejszy mebel biurkoszafkoregałopodobny spadł piętro niżej do apartamentu Wuja Tygrysa, który rzeczony twór przyjął z pewną taką nieśmiałością.

Nie mam więc już wymówek na bloga zaniedbywanie. Skoro warsztat pracy zakupionym został musi on spełniać zadania swe w całej rozciągłości. Wczoraj na ten przykład koleżanka Zina uprzejmie przypomniała się o zdjęcia, co to byłem wykonałem je w niedzielę. Niedziela był piękna i słoneczna, bo to niedziela w miesiącu wrześniu była.

Słusznie pogoniony wydobyłem więc z przepastnych czeluści mego komputera obrazki z tamtego uroczego dnia. Uroczego, bo spotkania z towarzystwem z forum wegedzieciaka inne przeca być nie mogą. Było słonko, było na trawie wylegiwanie, było opychanie się łakociami. No i piwko zimne też było. Pamiętam jak dziś.

A w ulubionej Trójce słucham właśnie audycji o jesiennej depresji. Póki co omija mnie ona szerokim łukiem (depresja, nie jesień). Ach kiedy człowiek będzie mógł się znowu rozłożyć na trawie? (tak, tak, wiem – po trawie to chyba nawet i dziś).

środa, 25 listopada 2009

Tolerancja nietolerancji

Niespełna 2 procent ludności Polski to osoby urodzone za granicą. Mimo, że kontakty z cudzoziemcami są dla wielu Polaków problemem abstrakcyjnym, nietolerancja dla obcych ma się zaskakująco dobrze.

„Znajomość z obcokrajowcem mieszkającym w Polsce skłania do otwartości. Akceptacja zwiększa się zapewne za sprawą emigracji – bezpośredniego lub przekazanego przez innych doświadczenia kontaktu z ludźmi innych kultur. Zwiększenie otwartości na innych jest także możliwe jako pośredni skutek emigracji: wielu Polaków wyjeżdża do pracy za granicą i oczekuje tam akceptacji, tym samym więc – aby zachować konsekwencję – wyraża ją osobiście wobec przybyszów z zagranicy. Akceptacja obcokrajowców jest jednak warunkowa i ograniczona” – wyczytałem właśnie w najnowszej publikacji Instytutu Spraw Publicznych. Wyczytałem i lekko się zdziwiłem.

Też chciałbym być optymistą. Też chciałbym wierzyć, że doświadczenia kontaktu z ludźmi innych kultur zwiększają otwartość Polaków. Problem jednak w tym, że czytam polskie gazety wydawane w Londynie. A skoro czytam, to, chcąc nie chcąc, z nietolerancją i rasizmem stykać się muszę.

„Cooltura” drukuje chociażby pełne rasistowskich uwag komentarze swoich internautów. Czytam więc o: „Angolach”, „ciapakach”, „grilowanych”. Rasistowski jad anonimowych chamów kolejny raz przelewany jest na papier. Polonijni dziennikarze z jednej strony nobilitują w ten sposób umysłowych troglodytów, z drugiej zaś wystawiają najgorsze świadectwo własnemu środowisku. Skoro bowiem w wydawanej w Londynie (miejscu, które dziennikarze z lubością określają „najbardziej mulitikulturowym miastem Europy”) polskiej gazecie jest przyzwolenie na rasizm, nie może dziwić, że w Polsce, kraju, który w całej Unii Europejskiej ma najniższy wskaźnik cudzoziemców, nietolerancja ma się tak dobrze.

Na rasizm i ksenofobię przyzwolenia być nie może! Skoro pozwalamy obrażać i dyskryminować inne nacje, nie protestujmy, gdy nazywa się nas „Polaczkami”. Skoro mamy być hipokrytami, bądźmy hipokrytami pełną gębą!

Polacy akceptują obcokrajowców – informuje Instytut Spraw Publicznych. Informuje, bo nie czyta „Cooltury”, nie zagląda również na portal elondyn.co.uk. Zamieszczane tam pełne agresji, wulgaryzmów i rasistowskich przytyków komentarze niestety nijak się mają do optymizmu pracowników Instytutu. Bo choć tu, w Londynie każdego dnia obcujemy z ludźmi innych nacji, kultur, religii, wielu z nas, Polaków, nadal przesiąkniętych jest szowinistyczną demagogią. Okazuje się, że rasistowski bełkot słychać już nie tylko z ust podchmielonych rodaków wylegujących się na parkowych ławkach. Rynsztokowy język nienawiści i pogardy zadomowił się także na łamach polonijnej prasy. O jakiej otwartości na innych możemy więc mówić?

Przedstawiciele polonijnych organizacji w Wielkiej Brytanii bardzo często protestują przeciwko dyskredytowaniu Polaków w brytyjskiej prasie. Czy za poniżanych na łamach polskojęzycznej gazety nie-Polaków również staną w obronie?

wtorek, 3 listopada 2009

Szybcy jak wiatr






TataOliwki prawa jazdy nie ma, nigdy go nie miał i pewnie nigdy mieć nie będzie. Na motoryzacji znam się za to, jak na Polaka przystało, więcej niż wybornie (na polityce i piłce nożnej też, a jak!).

Kobiety lubię młode (vide: małżonka ma osobista), samochody już raczej nie. W niedzielę więc raniutko wstałem i do Hyde Parku pognałem. Najstarszy rajd samochodowy świata, to jest przecież to, co tygrysy lubią najbardziej (gwoli ścisłości: Wuj Tygrys dupska jednakowoż ruszyć nie chciał).

Małe przypomnienie, dla tych, co rok temu tu nie byli: W drugiej połowie XIX wieku dynamiczny rozwój „wehikułów napędzanych parą” sprawił, iż Parlament Zjednoczonego Królestwa uchwalił słynną Ustawę Czerwonej Flagi. Przerażeni nowym wynalazkiem mieszkańcy stolicy odetchnęli z ulgą. Oto bowiem wprowadzono przepis mówiący, iż „lokomotywę drogową” powinien poprzedzać człowiek z czerwoną flagą ostrzegający ludność o jej przyjeździe.

Zdaniem coraz liczniejszych pasjonatów „bezkonnych bryczek” Red Flag Act znacząco przyczynił do opóźnienia rozwoju motoryzacji na Wyspach. Po trzech latach próśb, a niekiedy i stanowczych nacisków, udało się automobilistom doprowadzić do anulowania krzywdzących – ich zdaniem – przepisów. 14 listopada 1896 roku, już w dzień po zniesieniu ustawy, 30 uradowanych właścicieli czterokołowych pojazdów postanowiło wyruszyć do nadmorskiego Brighton, by w ten właśnie sposób uczcić pierwszy dzień bez kompromitujących czerwonych flag. Wzbudzająca powszechny zachwyt kolumna lśniących automobili popędziła (z dopuszczalną zawrotną prędkością…12 mil na godzinę) do odległego o 60 mil kurortu. Tak oto narodził się jeden z najsłynniejszych rajdów samochodowych świata.

Dziś London to Brighton Veteran Car Run to organizowana z wielkim rozmachem trzydniowa impreza, przyciągająca tysiące fanów motoryzacji z wielu zakątków świata. Najpierw, w piątek 30 października odbyła się tradycyjna już licytacja zabytkowych aut. W prestiżowym domu aukcyjnym Bonhams pod młotek poszło kilkanaście pojazdów. Najwyższą cenę – 216 tysięcy funtów! – osiągnął francuski Panhard-Levassor z roku 1902. Dzień później w centrum Londynu zaprezentowano zaś 128 (z 557 zgłoszonych do rajdu) aut.

W niedzielę, 1 listopada, z londyńskiego Hyde Parku zabytkowe auta (najstarsze wyprodukowane zostało w roku 1895, najmłodsze – w 1905!) wyruszyły w trasę kolejnego rajdu. Mimo wczesnej pory (pierwszy samochód wystartował o godz. 6.54) i deszczowej aury, na trasie przejazdu nie zabrakło i nas – kibiców jakże wiernych!

Tegoroczną edycję London to Brighton Veteran Car Run wygrał zaledwie dwudziestodwuletni Kanadyjczyk John Brooks (na amerykańskim Oldsmobilu z roku 1902). Miejsce drugie zajął Brytyjczyk Richard Beddall (Haynes-Apperson, 1900 r.), a trzecie Belg, Jean-Claude Busine (Renault 1902 r.). Niestety nie wszyscy kierowcy mieli tyle szczęścia – do Brighton dojechało zaledwie 379 automobili. Jednak jak powiedział dyrektor rajdu, Roger Etcell najważniejszy jest sam udział w tej imprezie. Bo choć lata mijają London to Brighton Veteran Car Run nadal cieszy się ogromnym zainteresowaniem. Dość powiedzieć, że w tym roku wyścig zgromadził kierowców z aż 24 krajów! Kolejna edycja najstarszego rajdu samochodowego świata już (a może dopiero) 7 listopada 2010 roku. Już nie mogę się doczekać!

niedziela, 1 listopada 2009

Pierwszy dzień listopada















Małżonka osobista z panną Oliwą bawią właśnie w słonecznej Italii. Czasu jakby więcej, to i pajęczyny z bloga posprzątałem.

Wstałem dziś o 5.30, by delektować oczy pięknymi automobilami co to w rajd z Londynu do Brighton pomknęły. Obiecuję: we wtorek garść obrazków Szanownemu Państwu przedstawię.

Po rajdzie miłe spotkanie z Vanessą na Croydon Eco Veggie Fayre. Znaczy się pysznie i smacznie było.

No a potem spacer po naszym cmentarzu (naszym, bo przecież panna Oliwa z okna widzi go jak na dłoni). Teraz zaś słucham Trójki, w której Kuba Strzyczkowski wspomina Tych, których już tu nie ma. No to może zamiast obrazków z dyniami, co to w mieście Londyn są dziś chyba wszędzie, obrazki ze spaceru.

piątek, 9 października 2009

Kung Fu Myśl

Czas jakiś temu Oliwa oglądała bajkę „Kung Fu Panda”. Opowieść o misiu co to skakał i łapkami wymachiwał w pamięć córki zapaść musiała głęboko, bo dziś w drodze do szkoły rozmowa przebiegła mniej więcej taka:
– Bo wiesz tato, jak się powie coś mądrego, to znaczy Kung Fu Myśl – powiedziała w najmniej oczekiwanym momencie
– Kung Fu Miś? – zapytał tato o małym rozumku
– Kung Fu Myśl! – krzyknęła znacząco pukając się w głowę...

środa, 30 września 2009

Piosenka musi posiadać tekst?

Jeden z polskich tygodników wydawanych w Londynie ogłosił właśnie, że mam życiową szansę napisania tekstu dla zespołu Feel. Dwa razy TacieOliwki powtarzać nie trzeba.

Zespół Feel to prawdziwy fenomen na polskiej scenie muzycznej. Grają byle jak, śpiewają byle co, a mimo to słuchają ich tłumy (choć, gwoli ścisłości, ostatnio owe tłumy nieco się wykruszają – z uwagi na niewielkie zainteresowanie w Polsce odwołano w tym roku już kilka koncertów zespołu). Wróćmy jednak do tekstów śpiewanych przez pana Piotra Kupichę. Czy ci, którzy skorzystają z reklamowanej „życiowej szansy” będą potrafili napisać teksty równie mocno pozbawione sensu? Nie wiem jak Szanowne Państwo, ale ja spróbuję.

„A w noc, kiedy budzisz się, myślisz, że to tylko sen/To już w dzień, kiedy widzisz ją tulisz się, oddychasz z nią/Bo w tą noc, kiedy oddech twój wylądował na niej to/To już wiesz, przez te kilka chwil, że chcesz być tylko z nią” – śpiewa w utworze „A w noc, kiedy budzisz się” pan Kupicha. Śpiewa, choć, co tu dużo pisać, nie bardzo wiadomo o czym (zasłonę litościwego milczenia spuśćmy na błędy gramatyczne w stylu „w tą noc”).

Druga płyta zespołu Feel (pod jakże zaskakującym tytułem „Feel 2”) przynosi zresztą znacznie więcej głębokich przemyśleń autora. „Czasami tak zwyczajnie otwierasz swoje sny/bo raz dobrze jest, a raz nie./Czasami musisz iść/by potem zacząć biec” („Tylko powiedz, czego chcesz”). Publiczności, przynajmniej tej słuchającej zespołu Feel, taka grafomania nie przeszkadza. Zresztą językowe szarady Kupichy z drugiej płyty nie zaskakują tak bardzo, gdy przypomnimy sobie to, co wyśpiewywał na debiutanckiej płycie. Jeden wers w zupełności powinien wystarczyć: „Zabawnie tak oddychać przez różową słomkę” z hitu „No pokaż na co Cię stać”. Ot, prawdziwa kwintesencja stylu Kupichy. Nic dodać, nic ująć.

Czytając teksty zespołu Feel, wydaje mi się, że lider grupy nieco przewrotnie zrozumiał sugestię Kasi Nosowskiej zawartej w utworze „Teksański” ( „Obowiązek obowiązkiem jest, piosenka musi posiadać tekst”). Tak, to prawda – „piosenka musi posiadać tekst”, jednak niekoniecznie słowa wolne od jakiejkolwiek myśli. Choć nie upieram się – być może od sensu ważniejsze są pieniądze, które na owych grafomańskich szlagierach się zarabia. Zamiast więc narzekać i kręcić nosem, skorzystam z „życiowej szansy” i murowany hit dla zespołu Feel tu ogłaszam. Utwór nosi tytuł „Londyn, och Londyn miasto w Anglii”. Wszelkie prawa niezastrzeżone.

Czasami musisz jechać metrem
by potem przesiąść się do autobusu piętrowego
Czasami musisz wypić łyk angielskiej herbaty
by przypomnieć sobie smak polskiego mleka
Najważniejsze jednak, by pamiętać o wierzbach
wierzbach co płaczą nam do snu

Refren: Bez Ciebie Londyn, och Londyn miasto w Anglii
jest pustką na mapie naszych uczuć
Bez Ciebie Londyn, och Londyn miasto w Anglii
jest gorzką łzą wylaną gdzieś na Picadilly Line

Smak chleba z Ealingu
przypomina mi piekarenkę z naszego miasta
Łyk piwa na Victorii
nie smakuje już jak dawniej
Jem i piję bez Ciebie
dlaczego jem i piję bez Ciebie?
No pytam Cię, dlaczego bez Ciebie?

Ref: Bez Ciebie Londyn, och Londyn miasto w Anglii
jest pustką na mapie naszych uczuć
Bez Ciebie Londyn, och Londyn miasto w Anglii
jest gorzką łzą wylaną gdzieś na Picadilly Line

Na szczęście nie jestem tutaj sam
mam polskie gazety i czasopisma
Czytam i ciągle myślę jak to by było
zanurzać się w tych lekturach u boku Twym
to tylko słowa i me pragnienia
Niech spełnią się, nie spełnią się
Oł jee! Oł jee! Oł jee!.

Ref: Bez Ciebie Londyn, och Londyn miasto w Anglii…

piątek, 25 września 2009

Wytwórnia











Czasami jest tak, że Oliwa przynosi ze szkoły list z Bardzo Ważnym Zadaniem. Nie żadna tam nauka kolejnych literek czy cyferek (znaczy się słów i liczb), ale, no co tu dużo pisać – zadania z zupełnie innej beczki.

Tym razem trzeba było stworzyć coś z niczego. Użyteczny przedmiot z surowców wtórnych, oto co trzeba było stworzyć. Ciotka Ola, jak to Ciotka Ola, wymyśliła pudełko na płyty CD. W domowej wytwórni pudełek CD zasiadły więc dwie panny O. (panny, bo Ciotka, no jakby nie patrzeć, panną nadal jest i basta!) i wycinały, malowały, kleiły. Nieużywane pudełko do butów rychło zamieniło się w „czarownicę na płyty”. A może „Babę Jagę na płyty”? Nie wiem, nie pamiętam.

Zresztą co ja tam będę się rozpisywał. Niech przemówią obrazki. Rach-ciach, rach-ciach, stuk-puk, stuk-puk, szyr-szyr – przemówiły odgłosami pracy obrazki…