Na dobry początek:

[Miś nadaje na poczcie telegram]

Kobieta na poczcie: Ro-mecz-ku! Przy-jazd nie-ak-tu-alny! Ca-łuję! Rysiek.

Miś (do Oli): Bardzo żałuję. Nie chodzi mi o mnie... Chciałem żebyś zagrała u Romka.

Ola: Misiu! Misiu, wymyśl coś! Ty jesteś taki mądry!

Kobieta na poczcie: Nie mogę wysłać tej depeszy! Nie ma takiego miasta - Londyn! Jest Lądek, Lądek Zdrój, tak...

Miś: Londyn - miasto w Anglii.

Kobieta na poczcie: To co mi pan nic nie mówi?!

Miś: No mówię pani właśnie.

Kobieta na poczcie: To przecież ja muszę pójść i poszukać, zobaczyć gdzie to jest. Cholera jasna...

***
Jaki będzie ów blog? Pojęcia większego nie mam.
Na pewno jednak znajdzie się tu co nieco o:
a/ Londynie (bo taki tytuł byłem obrałem)
b/ Polakach (bo jakoś tu, nad Tamizą, dużo nas, oj dużo)
c/ Moich z aparatem zmaganiach
d/ Oliwce (bo to moja muza, nie tylko zresztą fotograficzna)
Dziękuję za wypowiedź pierwszą. Niestety nie ostatnią.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
wegedzieciak.pl

wtorek, 29 grudnia 2009

…i po Świętach





Ach, cóż to były za piękne Święta! Po siedemnastogodzinnym oczekiwaniu na aeroplan nie mogłyby być przecież inne! A było to tak:

Jeszcze na dwie godzinny przed planowanym odlotem beztrosko buszowaliśmy po lotniskowych kramach. Spokojnie i bez zadyszki wespół z panną Oliwą wybierałem flaszkę dla wuja Maćka i wyborne ciasteczka dla familii. Potem wypiliśmy gorącą czekoladę i pewnym krokiem udaliśmy się do samolotu. No i kiedy rozsiadaliśmy się wygodnie w naszych fotelach nad Luton zaczął padać śnieg. Nie jakieś tam bajkowe, pojedyncze płatki, ale – w co trudno do dziś uwierzyć wyspiarzom – prawdziwa śnieżna nawałnica. Była godzina 21.00 kiedy opuszczaliśmy samolot. Mieliśmy do niego powrócić o 23.00. No właśnie, mieliśmy.

Okazało się bowiem, że śniegu było dużo, a ludzi do jego odgarnięcia znacznie mniej. Pasu startowego odśnieżyć się nie dało (inna sprawa, że Luton w odróżnieniu od większości polskich lotnisk nie posiada podgrzewanych pasów). Śnieg spadł i za żadną cholerę sam zniknąć nie chciał. Jednym słowem klops. Oczywiście nie dla panny Oliwy.

Biegała i podskakiwała. Zaczepiała – nie bójmy się tego słowa – wkurwionych pasażerów. Ze swoim nieodzownym pudełkiem kredek zachęcała do wspólnego rysowania. No, a kiedy przyprowadziła dwie studentki z Gdańska (lat 19 i 25) Tata Oliwki również złość wszelką porzucił. Zuch dziewczyna!

Studentki, jak to studentki, i flaszkę Martini otworzyły, i rozmową miłą zabawiały. Wszystkie trzy padły ze zmęczenia o godz. 4.40. Tata zaś czuwał i kieszonkowym aparatem małżonki osobistej sen spokojny uwieczniał.

Mimo zmęczenia i upływających godzin atmosfera na lotnisku była doprawdy wyborna. Ludzie życzliwi, dowcipy przednie, frytki należycie wysmażone. A kiedy po 17 godzinach wchodziliśmy do samolotu były i łzy, i uściski, i wylewne pożegnania. Prawie jak w kolumbijskiej telenoweli.

***
To były piękne Święta. Bardzo rodzinne (małżonka osobista doleciała z zaledwie godzinnym opóźnieniem dzień przed Wigilią), bardzo szczęśliwe i bardzo apetyczne. Przy tak zwanej okazji odbyłem jeszcze kilka pysznych spotkań (z symbolicznym kieliszkiem wina w tle, no może dwoma) z dawno niewidzianymi kompanami. Krótko mówiąc: niech się pali, niech się wali, niech śnieg pada jak oszalały – Święta trzeba spędzać w Polsce u boku rodziny.

Załączam garść lotniskowych obrazków. Z rodzinnego świętowania już nie – było tak uroczo, że o pstrykaniu nikt nawet nie myślał…

1 komentarz:

Leonard pisze...

trzeba "pstrykac" fotki w kazdej sytuacji.

Happy New Year 2010 !!!