Na dobry początek:

[Miś nadaje na poczcie telegram]

Kobieta na poczcie: Ro-mecz-ku! Przy-jazd nie-ak-tu-alny! Ca-łuję! Rysiek.

Miś (do Oli): Bardzo żałuję. Nie chodzi mi o mnie... Chciałem żebyś zagrała u Romka.

Ola: Misiu! Misiu, wymyśl coś! Ty jesteś taki mądry!

Kobieta na poczcie: Nie mogę wysłać tej depeszy! Nie ma takiego miasta - Londyn! Jest Lądek, Lądek Zdrój, tak...

Miś: Londyn - miasto w Anglii.

Kobieta na poczcie: To co mi pan nic nie mówi?!

Miś: No mówię pani właśnie.

Kobieta na poczcie: To przecież ja muszę pójść i poszukać, zobaczyć gdzie to jest. Cholera jasna...

***
Jaki będzie ów blog? Pojęcia większego nie mam.
Na pewno jednak znajdzie się tu co nieco o:
a/ Londynie (bo taki tytuł byłem obrałem)
b/ Polakach (bo jakoś tu, nad Tamizą, dużo nas, oj dużo)
c/ Moich z aparatem zmaganiach
d/ Oliwce (bo to moja muza, nie tylko zresztą fotograficzna)
Dziękuję za wypowiedź pierwszą. Niestety nie ostatnią.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
wegedzieciak.pl

środa, 19 listopada 2008

Hey-ho








Hey-ho, Hey-ho na koncert by się szło! Tym razem na HEY właśnie. W niedzielny wieczór panna Oliwa została z wujostwem, a my – hejże hola na panią Katarzynę Nosowską z kompanami zacnymi.

Zespół HEY na żywo widziałem raz. W 1995 roku w uroczej miejscowości Czymanowo, czyli na I Przystanku Woodstock. TataOliwki piękny i młody. Cały świat wokół zasadniczo też. Kasia Nosowska również. A w zasadzie to Kasia Nosowska przede wszystkim.

W niedzielny wieczór w mieście Londyn, Kasia Nosowska znowu zagrała pięknie i uroczo. W ziemię mnie nie wbiło, bo i wbić raczej nie miało Twórczość rzeczonej pani cenię, i lubię, jednak włosów z głowy nie wyrywam, nie mdleję, pisków żadnych nie wydaję.

Cieszę się jednak niezmiernie, że na ów koncert poszedłem. Zwłaszcza, że z małżonką osobistą,. A w zasadzie to przede wszystkim, że z małżonką osobistą…

***
Uprzejmie proszę o usprawiedliwienie mojej blogowej nieobecności. Otóż oczko mi się odlepiło. Temu misiu! A było to tak: Po koncercie wracaliśmy my sobie do domu aż tu nagle drzewo TatęOliwki zaatakowało! Ale jak! Gałązka w oczko lewe i dwa dni wolne od pracy.

Oko było się zamieniło w bulwę czerwoną (prawe białe, lewe czerwone – znaczy się prawdziwy polski patriota) i gdyby nie natychmiastowa pomoc żony, koniec nadszedłby niechybnie.

Żel, okłady z herbaty i ziół; pani żona okazała się być całkiem zaradną wiedźmą, wróżką i czarodziejką w jednym. I znowu widzę i znowu pisać mogę.

A zaskoczenie największe w tej historii jest takie, że drzewo zaatakowało mnie po trzeźwemu. Na koncercie wypiłem bowiem tylko wodę z minerałami, żadnego piwa. Chyba stary się robię skoro w takim przyzwoitym stanie gałęzie mnie atakują...

Brak komentarzy: