
8 grudnia roku poprzedniego pisałem: Lao Che lubię, szanuję, podziwiam. Od minionej niedzieli lubię bardziej, szanuję więcej, podziwiam mocniej. A wszystko za sprawą koncertu w klubie Cargo.
Wrócili my z gościnnej holenderskiej ziemi w sobotę wieczorową porą, a dnia następnego przyjemności ciąg dalszy. A co!? Z małżonką osobistą wybrałem się na Lao Che właśnie. W końcu panowie z miasta Płock trafili do miasta Londyn i w posadzkę z gracją słuchaczy wbili.
Na płytach są świetni, na żywo zaś rewelacyjni. Żywioł, energia i prawdziwa radość ze wspólnego muzykowania. Czegóż chcieć więcej? Choć tłumów nie było (klub pomieści 500 osób, a kolega Przemek, co to koncert zorganizował powiedział, że przyszło około 250; żałuj nieobecny emigrancie, łzy rozpaczy wylewaj nieobecna emigrantko…) zabawa była przednia.
Publika szalała, muzycy jakby również. Potem bis jeden, potem bis drugi. Brawo! Z kronikarskiego obowiązku wypada mi dodać, że w naszej bezpośredniej okolicy umiejscowił się długowłosy narcyz, dla którego muzyka zdawała się być tylko miłym dodatkiem do rytualnego pieszczenia tego, co na głowie. Spinał więc włosy i rozpinał, gładził i pieścił. Wzdychał i znowu spinał. Sapał i rozpuszczoną fryzurą ruchy dziwaczne wykonywał. Może fryzjerski był to praktykant? Może. Mam jednak nadzieję, że nieprędko cudaka znowu spotkamy. A jak spotkamy, to i nożyczki muszą się znaleźć…
***
No to załączam jeszcze koncertowy obrazek. Nie mój, rzecz jasna, bom z lenistwa się jeszcze nie przebudził i maszyny fotograficznej nawet nie zabrałem. Zabrał za to kolega Grzegorz . Darz Bór!
2 komentarze:
Nic dodać nic ująć. Koncert wspaniały! Byłem z żoną i bardzo się nam podobało. Pozdrawiam.
od 5 lat regularnie bywam na występach naszych artystów w Londynie - ten koncert był NAJ jak do tej pory - pozdrowienia
PS świetny motyw aby się po urlopie wbić na nowo w rzeczywistość południka "zero"
Prześlij komentarz