Na dobry początek:

[Miś nadaje na poczcie telegram]

Kobieta na poczcie: Ro-mecz-ku! Przy-jazd nie-ak-tu-alny! Ca-łuję! Rysiek.

Miś (do Oli): Bardzo żałuję. Nie chodzi mi o mnie... Chciałem żebyś zagrała u Romka.

Ola: Misiu! Misiu, wymyśl coś! Ty jesteś taki mądry!

Kobieta na poczcie: Nie mogę wysłać tej depeszy! Nie ma takiego miasta - Londyn! Jest Lądek, Lądek Zdrój, tak...

Miś: Londyn - miasto w Anglii.

Kobieta na poczcie: To co mi pan nic nie mówi?!

Miś: No mówię pani właśnie.

Kobieta na poczcie: To przecież ja muszę pójść i poszukać, zobaczyć gdzie to jest. Cholera jasna...

***
Jaki będzie ów blog? Pojęcia większego nie mam.
Na pewno jednak znajdzie się tu co nieco o:
a/ Londynie (bo taki tytuł byłem obrałem)
b/ Polakach (bo jakoś tu, nad Tamizą, dużo nas, oj dużo)
c/ Moich z aparatem zmaganiach
d/ Oliwce (bo to moja muza, nie tylko zresztą fotograficzna)
Dziękuję za wypowiedź pierwszą. Niestety nie ostatnią.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
wegedzieciak.pl

niedziela, 15 czerwca 2008

Pulsowanie ze wschodu i środka

Gdy żonka w pracy, myszy harcują. Zatem w sobotnie popołudnie wybrałem się z Oliwką na kolejną odsłonę Pulse Festival (to takie doroczne święto muzyki z Europy Środkowo-Wschodniej). Na szczęście organizują to Czesi. Dlaczego na szczęście, o tym za chwilę.

Najpierw trafiliśmy do wielkiego namiotu gdzie didżej pan ze Słowacji serwował wybuchową mieszankę tanecznych melodii nie tylko ze swej ojczyzny. No a potem było jeszcze bardziej wybuchowo! Na scenie pojawili się bowiem długowłosi bracia (również Słowacy) w roboczych drelichach. VRBOVSKÍ VÍŤAZI – bo taką nazwę rodzinny duet obrał – grał na własnoręcznie skonstruowanych, co tu dużo mówić – nie na co dzień widzianych i słyszanych – instrumentach. Kanalizacyjne rury, szpachle, odkurzacze, elementy – panie wybaczą – ustępu, plastikowe butle. Muzyczny, radosny happening. Mówili po słowacku, zwracając się do siebie per „Mister brat” tudzież „Pan brat”. O własnym instrumentarium i kolejnych songach (poświęconym zasadom BHP) opowiadał po słowacku brat pierwszy. Brat drugi czytał zaś z kartki po angielsku. A jak mister brat nie wiedział, a nie wiedział cały w zasadzie czas, jak przeczytać, dodawał co rusz: Matku Bozí co je tu napisane? A jak Państwo Czytelnicy chcieliby posłuchać o czym piszę, zapraszam: www.vrbovskivitazi.sk

Po słowackich braciach przenieśliśmy się pod drugą scenę, gdzie muzykowali właśnie Cyganie z Czech. Panna O. dorwała jakąś koleżankę i we dwie oddały się pląsom dość intensywnym. Trudno zresztą im się dziwić bo panowie grali tak, że trudno było w miejscu spokojnie ustać.

No to wrócę jeszcze do wątku czeskich organizatorów. Otóż sobotnia impreza (na której wystąpiło w sumie kilkunastu wykonawców; z Polski – THE COMPLAINER & THE COMPLAINERS) odbyła się na Southbank. To położone nad brzegiem Tamizy miejsce jest jednym z najbardziej ulubionych i najczęściej odwiedzanych spacerowych traktów stolicy. Dzięki temu festiwal odwiedziła cała masa osób, które trafiły tu przy tak zwanej okazji. A że impreza była niebiletowana przyciągnęła prawdziwe tłumy. Czesi wykorzystali to znakomicie; angielskojęzyczne foldery i ulotki zachęcające do odwiedzin Czech rozchodziły się jak ciepłe bułeczki. Kiedy zaś podobne imprez organizują Polacy, to nie dość że odbywają się z dala od centrum, to na dodatek są biletowane. Ludzie omijają je szerokim łukiem i tak właśnie wygląda promocja made in Poland.

A po powrocie do domu – przyjemności ciąg dalszy. Po ponad rocznej nieobecności nawiedził nas sympatyczny wielce Radzio. Nawiedził z dwiema butelkami gorzkiej żołądkowej, jednym ogórkiem i butelką sprite. Ogórka pokroił w kosteczkę, wrzucił do szklanki, dodał lód, rzeczoną wódkę wlał i jeszcze nieco sprite… A jak gorzka wyszła, to Karaś, który dołączył również, dostarczył gin. No i sobota była się skończyła jakoś tak nagle, jakoś tak zupełnie niespodziewanie…

Brak komentarzy: