Na dobry początek:

[Miś nadaje na poczcie telegram]

Kobieta na poczcie: Ro-mecz-ku! Przy-jazd nie-ak-tu-alny! Ca-łuję! Rysiek.

Miś (do Oli): Bardzo żałuję. Nie chodzi mi o mnie... Chciałem żebyś zagrała u Romka.

Ola: Misiu! Misiu, wymyśl coś! Ty jesteś taki mądry!

Kobieta na poczcie: Nie mogę wysłać tej depeszy! Nie ma takiego miasta - Londyn! Jest Lądek, Lądek Zdrój, tak...

Miś: Londyn - miasto w Anglii.

Kobieta na poczcie: To co mi pan nic nie mówi?!

Miś: No mówię pani właśnie.

Kobieta na poczcie: To przecież ja muszę pójść i poszukać, zobaczyć gdzie to jest. Cholera jasna...

***
Jaki będzie ów blog? Pojęcia większego nie mam.
Na pewno jednak znajdzie się tu co nieco o:
a/ Londynie (bo taki tytuł byłem obrałem)
b/ Polakach (bo jakoś tu, nad Tamizą, dużo nas, oj dużo)
c/ Moich z aparatem zmaganiach
d/ Oliwce (bo to moja muza, nie tylko zresztą fotograficzna)
Dziękuję za wypowiedź pierwszą. Niestety nie ostatnią.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
wegedzieciak.pl

piątek, 4 lipca 2008

Językowy potworek


Poeta chciał, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa. Słysząc jednak polszczyznę niektórych moich rodaków, dochodzę do smutnego wniosku, że dziś myślenie zdaje się być towarem deficytowym.

We wczorajszym numerze londyńskiego „Metra” (bezpłatny dziennik o ponad milionowym nakładzie) zamieszczono informację, którą Szanowne Państwo może przeczytać na załączonym obrazku. Choć o „pongliszu” pisały już niektóre polonijne gazety, wczorajsza notatka zachęciła mnie to zamieszczenia słów kilku, tudzież kilkunastu.

Wydawany w Londynie polski tygodnik „Cooltura” (proszę wymawiać tak, jak napisane; z paryską „Kulturą”, owe pisemko nie ma oczywiście nic wspólnego) zmieścił czas jakiś temu artykuł opisujący język, jakim posługują się młodzi polscy imigranci. Zdaniem wielokrotnie cytowanej w tym tekście dr Ewy Dąbrowskiej, powiedzenie: mam dzisiaj offa jest formą bardziej użyteczną niż mam dzisiaj dzień wolny od pracy, bo pozwala szybciej przekazać tę samą treść. Nic to, że sformułowanie mam dzisiaj offa jest karykaturą poprawnej polszczyzny. Według dr Dąbrowskiej ważniejsza jest szybkość niż jakakolwiek językowa poprawność. Rady pani D. bardzo przypadły do gustu dziennikarzom redakcji „Cooltury”, bo kilka tygodni później dowiedziałem się z łamów tej gazety, że koncerty są – uwaga pyszny cytat – eventami emocjonalnymi, gdyż jest to sytuacja tzw. live. Czy taka właśnie ma być współczesna polszczyzna?

Użyteczność wcale nie musi oznaczać braku poprawności! W języku polskim nie brakuje oczywiście zapożyczeń z innych języków, ale – jak podkreśla chociażby sympatyczny prof. Jan Miodek (proszę nie mylić z występującym na tym blogu prof. Dżonem Mniodkiem) – zgodnie z zasadami polskiej ortografii i gramatyki. Zdaniem tego językoznawcy, anglicyzmy nie są niczym złym, o ile, używamy ich w poprawnej formie i, co równie ważne, z umiarem. Podobnego zdania jest prof. Andrzej Markowski, dyrektor Instytutu Języka Polskiego Wydziału Polonistyki UW. Zwraca on uwagę, że zapożyczeń znaczeniowych z języka angielskiego jest we współczesnej polszczyźnie coraz więcej, ale – co niezwykle istotne – „pożyczony sens można zawsze oddać istniejącymi wyrazami polskimi”.

Niestety rażąco głupich przykładów językowego braku poprawności mamy w Londynie (nie wiem jak to wygląda w innych częściach Wysp) znacznie więcej. Dla takiego niechlujnego, a przede wszystkim właśnie bezmyślnego mówienia ukuto przywołaną już nazwę – „ponglisz”. W największym skrócie ów nowy „język” opiera się na używaniu słów-hybryd, o angielskim rdzeniu i z polskimi końcówkami. „Przyjedź lepiej tubą bo teraz jest bik trafik a ja mam offa, to skoczymy sobie na szoping i wydamy trochę keszu” – tak właśnie wygląda „pongliszowe” zdanie. Niestety ten językowy potworek rośnie jak na drożdżach. Karmiony ignorancją i pojony bezguściem sprawia nie lada radość swoim gorliwym użytkownikom. „Pongliszowe” paskudztwo rozprzestrzenia się w najlepsze, bo mówi i pisze się o nim jak o czymś zupełnie normalnym i naturalnym zarazem (patrz przykład „Cooltury).

Wśród młodych Polaków nie brakuje również takich, którzy po kilkumiesięcznym pobycie w Wielkiej Brytanii z rozbrajającą szczerością wyznają, że… zapomnieli już niektórych słów w ojczystym języku. Coraz częściej słyszę więc: „byłem dziś w pracy bardzo busy” („zapracowany” to przecież takie staromodne słowo), „miałem krótki break” (ktoś jeszcze pamięta o „przerwie?), „czeka mnie poważne interview” (któż by zawracał sobie głowę „rozmową kwalifikacyjną”). Podobnych, zasłyszanych przykładów można, niestety, mnożyć.

Innym problemem jest także to, że niektórzy polscy rodzice do swoich polskich dzieci starają się mówić również, a niekiedy – o zgrozo! – przede wszystkim po angielsku. Ja na ten przykład z moją prawie pięcioletnią damą w językowe szranki i konkury stawać nawet nie zamierzam. Panna O. kładzie mnie zwyczajnie na łopatki (wstyd Tato Oliwki, wstyd). Słyszałem już jednak wielokrotnie dziarskich rodziców, którzy przekonani o swoich lingwistycznych zdolnościach katują swoje pociechy koszmarną angielszczyzną. Jednym słowem – katastrofa.

Na zakończenie zatem apel, wygłoszony przed laty do amerykańskiej Polonii przez mojego ulubieńca, prof. Jana Miodka. Dziś można te słowa spokojnie przekazać niektórym Polakom w Wielkiej Brytanii: „Kochani rodzice, nie wygłupiajcie się, bo nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak jesteście groteskowi, kiedy do swoich dzieci, które już chodzą do amerykańskiego przedszkola albo szkoły, mówicie po angielsku. A one, te dzieci, się z was śmieją. Rodzice, i jest to całkowicie fałszywe mniemanie, chcą tym swoim dzieciom pomóc, ułatwić życie. A one i tak po trzech tygodniach zabawy w piaskownicy z całego waszego domu będą najlepiej posługiwały się językiem, który wy do końca życia w jakimś stopniu będziecie kaleczyć. Mówcie, na miły Bóg, do nich w domu po polsku! Nie marnujcie szansy! Wasze dzieci mogą być cudownie dwujęzyczne!”.

I co tu więcej dodawać? Chyba tylko: chrząszcz brzmi w trzcinie w Szczebrzeszynie, strząsa skrzydła z dżdżu, a trzmiel w puszczy, tuż przy Pszczynie, straszny wszczyna szum…

8 komentarzy:

zyga pisze...

Cóż....nie ma dziś offa,ale aktualnie mały break w dżobie, i mogę te kilka słów napisać....:)
Pozdrawiam....na szczęście nie było o wódce..:)

Anonimowy pisze...

Dzisiaj poważne tematy , więc i ja poważnie.
Najpierw o prawdziwych zapożyczeniach.
Wpływ języka angielskiego na polszczyznę w zasadzie ogranicza się do zapożyczeń słownikowych, tzn. Obce wyrazy przejęte zostały razem ze znaczeniem, ewentualnie uproszczono ich wymowę i pisownię. Pierwszy anglicyzm pojawił się w języku polskim już w XVII w.
Obecnie szacuje się, że w polszczyźnie ogólnej funkcjonuje blisko dwa tysiące wyrazów pochodzenia angielskiego.
W opublikowanym w 1632 r. w Krakowie tezaurusie polsko-łacińsko-greckim występuje pierwsze słowo pochodzenia angielskiego - wyraz brytan w znaczeniu 'wielki pies'. Na przełomie XVIII i XIX w. zostało wprowadzone do języka polskiego kolejne zapożyczenie angielskie - rzeczownik budget (budżet).
Wydana w 1994 r. praca Elżbiety Mańczak-Wohlfeld rejestruje około 1600 leksemów pochodzenia angielskiego. Autorka dzieli je aż na 45 pól znaczeniowych.
większość anglicyzmów to tzw. zapożyczenia konieczne, co oznacza, że nie miały one w polszczyźnie swych dokładnych odpowiedników i tym samym są akceptowane z punktu widzenia poprawności językowej.
I wszystko to się ma nijak do Ponglisha ( co za obrzydliwe słowo) i nie ma to nic wspólnego z niepoprawnością wymowy wyrazów tylko z ich wynaturzeniem.
Wiadomo, że Polacy mają problem artykulacyjny, chociażby z powodu różnicy samogłosek w rodzimym i angielskim języku.
Jeśli ktoś przypadkowo nie wie, o czym Tata Oliwki pisze, to polecam mu tak ze dwa, trzy loty samolotem z Wysp do Polski i zapewniam, że nawet bez zbędnego podsłuchiwania pasażerów natychmiast będzie wiedział o czym mowa.
A jest czego posłuchać, oj jest! Niejeden kabaret by się nie powstydził.
Nie byłabym sobą gdybym z wrodzonym poczuciem humoru nie dodała, że częsta bohaterka mojego bloga zwana Rodaczką każe swojemu dziecku, aby posłało "cioci" (czyli mnie) kisa i zrobiło babaja.

A teraz to już lecę luknąć przez łindołs, czy na stricie stoi mój kar. Baj

Anonimowy pisze...

czytam i jeszcze chwilę poczytam, choć z miejsca powiem: ten napuszony styl, te sądy kategoryczne niczym nie poparte i powtarzanie bzdur z cyklu"glasto-najważniejszy festwial(?)" - dla kogo? - to śmieszy i denerwuje. Upodobania, rzecz prywatna, ale jak zostały opublikowane i polecone przez gazetę (też mi manipulator!)to chyba bym nie chciała pić chardonnay'a z przeceny, mam inny gust winny, chyba bym nie posłuchała dziś radiohead, bo to zwykły komercyjny ramot klasy średniej, posłuchałabym za to ich wówczas na molo. gdy byli głodni sukcesu. nie dziwiłabym się językowemu mixowi i walce o puryzm. zajrzałabym do instytutu języka polskiego UW lub conajmniej dwóch amerykańskich ośrodków lingwistycznych, które to ośrodki od conajmniej 50 lat prowadzą badania n/t "polamerykańskiego". fajnie, że Tata Oliwki pisze, może coś z tego będzie, będę to obserwować i polecać, jeśli tak będzie, póki co, jeśli inne obowiązki Pana wezwą, to może lepiej i im się oddać.

TataOliwki pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
TataOliwki pisze...

Czytam i uśmiecham się serdecznie. Uśmiecham i bez napuszenia pozdrawiam - jak mniemam - panią K.

A w domu kieliszek przecenionego wina, do tego ramot klasy średniej w głośnikach... Błogostan.

Anonimowy pisze...

Tato Oliwki: bardzo fajny ten Twoj blog, bardzo atrakcyjny styl pisania, no i masz sliczna corke. Jestem Twoja rowiesniczka mieszkajaca w USA.

Odnosnie tematu, ktory tu poruszasz, zdecydowanie masz racje. Serdecznie zachecam do przeczytania wpisu na ten sam temat na blogu pewnej Polki w Nowym Jorku http://bigapple.blox.pl z 1 kwietnia br. pod tytulem "De Faj Nał Kan Dau, czyli o pomieszaniu języków." Oto trackback (nie wiem, czy zadziala):
http://bigapple.blox.pl/2008/04/De-Faj-Nal-Kan-Dau-czyli-o-pomieszaniu-jezykow.trackback?key=2167f21e11

Zycze powodzenia w dalszym pisaniu.

Anonimowy pisze...

Widze,ze kolega sie rozpisal. A cos o filmie mozna prosic? hihi (prawie zostawilem jedno "hi" i ktos pomyslalby ze dopiero sie witam). Podobno -hihi- po polskiemu to - chichi- ale ja wole uproszczone. Dlatego uzywam tez payslip i inne wyrazy. Ale slusznie kolega zauwazyl, ze mamy wariacje. To pozdro i bede kolege .... podgladal, ale nie nagrywal. :)

Anonimowy pisze...

mam dzisiaj offa jest formą bardziej użyteczną niż mam dzisiaj dzień wolny od pracy, bo pozwala szybciej przekazać tę samą treść.

No tak, pani profesor, ale równie szybko tę samą treść przekazuje forma "Mam dziś wolne", nieprawdaż?